Drugi dzień Świąt Wielkanocnych. Patrząc na poranny talerz z białą kiełbasą, prężącą tłustego brzucha tuż obok szynki, pieczeni i innych plasterków, przełknęłam ślinę i spojrzałam na Malutka. „Marysiu, nie zjadłabyś ryżu?”. „Noooo”.
Pół roku to wcale nie długo. To właściwie krótko. Za krótko, by zatęsknić za polskim jedzeniem. A jednocześnie tydzień to długo. Wystarczająco długo, by zatęsknić za tajskim jedzeniem. Ot, takie życiowe paradoksy.
Jedzenie w Tajlandii jest wyjątkowe. Przykuwa wzrok, zniewala węch, paraliżuje kubki smakowe. Jest pyszne. Jedzenie tutaj to prawdziwa przyjemność. Jest urozmaicone. Po pół roku ciągle odkrywaliśmy nowe dania i wiemy, że jeszcze wiele zostało do odkrycia. Jest tanie. Kiedy zestawimy cenę z jakością, jest wręcz śmiesznie tanie. Jest wszędzie. Nie można się opędzić. Śledzi cię. Jedzie za tobą. Zawsze jest obok. Kiedy żyjesz w Azji staje się to tak naturalne, ale jest to coś niesamowitego. Na azjatyckiej ulicy otacza cię jedzenie. Co kilka kroków wpadasz na wybebeszoną kuchnię. Co rusz uśmiecha się do ciebie kuchara. Co chwila przepychasz się między stolikami. Chodniki zmieniły tu swoją funkcję — nie służą pieszym, ale głodnym. Czasem zatrzymujesz się, patrzysz na tę ulicę i zastanawiasz się: „Rany, ile ludzie mogą zjeść?”.
Jedzenie w Tajlandii przykuwa wzrok, zniewala węch, paraliżuje kubki smakowe. Jest pyszne. Jedzenie tutaj to prawdziwa przyjemność.
Można zaryzykować stwierdzenie, że życie w Tajlandii kręci się wokół jedzenia. Jednak życie domowe nie kręci się wokół kuchni. W większości domów w Bangkoku nie ma kuchni. Jeśli jest, ogranicza się do lodówki i mikrofalówki. Idealnie wpasowaliśmy się w ten schemat — mieliśmy kuchnię i powstawały w niej czasem jajecznice. Mimo to każde śniadanie, obiad i kolacja były eksplozją smaków. Skąd je braliśmy? Z ulicy! Wystarczyło wyjść z domu i tuż za rogiem stała buda naszej ulubionej Pani z zupami, 10 metrów dalej ryż na tysiąc sposobów, obok kleisty ryż i smażone kurczaki, a do południa można było spotkać w okolicy wózek z grillowanymi przysmakami na patyku. Każda kucharka miała swoją wąską specjalizację. Każda znała swoich klientów i wiedziała co lubią jeść, wystarczał więc uśmiech, powitanie i kilka gestów. Gdy mieliśmy ochotę na coś więcej pędziliśmy na pobliski bazarek, a tam… Przez pół roku nie spróbowaliśmy wszystkiego, choć wiele razy wracaliśmy do domu obładowani po uszy woreczkami.
No właśnie, Tajlandia przeżyłaby kryzys, gdyby odciąć ją od dostaw foliowych woreczków i gumek recepturek. Zamówione danie ładowane jest w woreczek, następuje zamachnięcie, wywinięcie, skręcenie gumką i mamy pięknie nadmuchany woreczek z gotowym daniem. Może tam znaleźć się zupa, mięso, pierożki, makaron lub słodki deser. Dosłownie wszystko. W ten sam sposób pakowane są wszystkie dodatki niezbędne do kupionego dania, łącznie z sosami, przyprawami i zieleniną. W domu nie trzeba mieć niczego, poza czystym talerzem. Tak więc kobiety wracają do domu objuczone woreczkami, wieloosobowa rodzina rozsiada się na podłodze, a pośrodku miseczki i talerze czekają już, by wypełnić się jedzeniem.
A jeśli nie lubimy zmywać, wszystko możemy zjeść na miejscu. Nawet jeśli miejsce nie wygląda na knajpę, zawsze znajdzie się jakiś plastikowy stoliczek i krzesło. Można ewentualnie przysiąść u Pani obok. To stała praktyka, nikt nie będzie krzywo patrzył. Kupimy jedno danie, a pozostałe skompletujemy w innych miejscach. Wystarczy pokazać, u której kucharki siedzimy i wszystko nam dostarczą. Można też przynieść kupione wcześniej woreczki z jedzeniem i poprosić o talerz. Cudowna swoboda. Bo przecież wszystkim chodzi o jedno — by cieszyć się jedzeniem.
Miał to być wpis o naszych ulubionych daniach, ale chyba trafiłam na minę. By nie przedłużać, pozostawię was ze ślinotokiem, zaś o naszych ulubionych daniach opowiem chyba przy kolejnych Świętach.
Komentarze