Najsłynniejsze tajskie wyspy znajdują się na południowych krańcach kraju. Podobno można tam nawet znaleźć rajskie plaże. Sami nie sprawdzaliśmy. Jakoś nam za daleko, w rajskie plaże już nie wierzymy, a miejsca na relaks najczęściej szukamy na wschodzie. Tym razem trafiliśmy na Koh Mak. Mała wysepka pomiędzy nieco sławniejszymi Koh Chang i Koh Kut.
I o to nam chodziło. Wyspa mała. Motorkiem można ją objechać w godzinę, może dwie. Wyspa cicha i spokojna. Turystów niewielu, plaże niemal puste, ulicą przemykają pojedyncze motorki. Wyspa leniwa. Kilka knajp przy drodze, żadnych hałaśliwych imprezowni, żadnych atrakcji, które trzeba zobaczyć. Jednak jest to idealne miejsce, by ze spokojem ducha, po prostu, zwyczajnie, tylko i wyłącznie leżeć. Wiem, wiem, dla wielu może to brzmieć mało atrakcyjnie.
Kilka knajp, żadnych imprezowni, żadnych atrakcji, które trzeba zobaczyć. Idealne miejsce, by bez wyrzutów sumienia tylko leżeć.
Zamieszkaliśmy jak chcieliśmy — w bungalowie na plaży. Z widokiem na morze, z szumem fal tulącym nas do snu oraz… wysypiskiem śmieci za domkiem. No niby nie trzeba zaglądać za domek, ale śmieci leżały również na plaży. Co rano obsługa dzielnie z nimi walczyła, jednak morze było bezwzględne, wyrzucało ich coraz więcej. Gorzej, kiedy chciało się przejść niczyją częścią plaży, bo tej nikt nie sprzątał. Jeszcze gorzej, kiedy chciało się przejść niczyją częścią plaży i był właśnie przypływ, bo nie było czystego skrawka piachu. Najgorzej, gdy wpadło się na pomysł, by rano, podczas przypływu, pobiegać wzdłuż plaży, bo wśród śmieci buszowały hordy bezdomnych psów. Wiem, wiem, to także brzmi mało atrakcyjnie.
Najważniejsze, że mamy morze na wyciągnięcie ręki. Dla dzieci to rzecz najcenniejsza. Co tam śmieci, nie macie pojęcia ile wśród nich skarbów się kryje! Stary balon z konikiem, różowa zakrętka, czerwone korale. Na porządku dziennym jest pluskanie, pływanie, skakanie przez fale i wygrzebywanie muszli. Są też kajaki i dmuchane koła. Niestety są jeszcze… meduzy. Całkiem sporo. Całkiem parzące. Wiem, wiem, powiecie, że to psuje przyjemność pływania.
Urządzaliśmy sobie wycieczki na skuterach. Sprawdziliśmy chyba każdą drogę i ścieżkę, każde rozwidlenie, z każdej strony wyspy. Dojechaliśmy do wielu plaż. Znaleźliśmy opustoszałe kurorty i zapomniane mola. Znaleźliśmy też inne wysypiska śmieci, generatory prądu i karczowiska. Było kilka urokliwych widoków, ale zazwyczaj po prostu płasko i zielono.
Można też zwyczajnie uciec z Koh Mak i zrobić sobie wycieczkę na inne okoliczne wyspy. Tego nie zrobiliśmy, bo skoro już przyjechaliśmy na Koh Mak… Tak więc jeździliśmy, spacerowaliśmy, uciekaliśmy przed meduzami, szukaliśmy skarbów w śmieciach i rozkoszowaliśmy się jedzeniem. To akurat jest tutaj godne pochwał. I tak żyliśmy sobie leniwie od posiłku do posiłku.
Wiem, wiem, pewnie trudno w to uwierzyć, ale mimo wszystko miło spędziliśmy tutaj czas. Czasami trzeba spojrzeć ponad to, co widoczne gołym okiem. Jest dobre jedzenie, fajna ekipa i święty spokój. Może w tamtej chwili tego nam było trzeba najbardziej. A ponadto było coś jeszcze. Coś, co uczyniło ten wyjazd wyjątkowym… ale o tym w następnym odcinku.
Praktycznie
- Na poparzenie meduzy najskuteczniejszy jest ocet. Polewać jak najdłużej.
- By dostać się na Koh Mak należy dojechać do Trat. Z Bangkoku (dworzec Ekkamai) to ok 6 godzin jazdy. Stąd trzeba dostać się do przystani. Po 40 minutach na łodzi jesteśmy na miejscu.
- Na wyspie nie ma komunikacji publicznej. Jeśli zarezerwujecie hotel wcześniej, odbiorą was z przystani.
Komentarze