Trochę trzeba się było obkupić. Ale spójrzmy na to inaczej, to inwestycja na przyszłość. Na wypadek, gdyby nie daj boże, spodobał nam się pomysł na zimowanie w tropikach.

Rzecz najważniejsza to zorganizowanie przenośnego biura. Laptop jest, ale do niego potrzebne monitory. Przenośne, a jakże. Nawet nie wiedziałam, że takie istnieją. Okazuje się jednak, że przenośno-podróżne wersje codziennych sprzętów to całkiem dobrze rozbudowany segment rynku. Nie myślcie, że w podroży z wielu rzeczy trzeba rezygnować, najpierw sprawdźcie, czy nie ma tego w wersji przenośnej.

Kindle, czyli książki i przewodniki w wersji bardziej strawnej niż na telefonie i pozwalającej zaoszczędzić kilka drzew. Ten zakup czekał tylko na okazję. Wreszcie przyszła.

Nosidełko dla Marysi. Tego postanowiliśmy nie kupować. Bierzemy stare i zasłużone, z myślą o pozostawieniu go na miejscu. Może się przyda, może nie, tego nie jesteśmy pewni. Pomału godzimy się z myślą, że malutek nie jest już wcale malutki. Chodzi, biega, wspina się i swoje waży. W dodatku ma swoje zdanie i nie daje się tak łatwo upchnąć pod pachę. Niemniej czujemy, że nosidełko trzeba mieć, choć może okazać się bezużyteczne. Na takie rozterki najlepszy stary grat.

Wielka torba/waliza/cokolwiek wielkiego. Tego również postanowiliśmy nie kupować. Uf, poczułam nawet ulgę. Posiadanie wielkiej walizy wydaje mi się czymś dziwnym. No ale zapakować się na pół roku w plecak 40 litrowy? Byłby to wyczyn nie lada. Jednak według wstępnych obliczeń jedna duża plus trzy małe plecaki starczą. Muszą starczyć.

Garderoba. Z myślą o wyjeździe eksplorowaliśmy letnie wyprzedaże. Miło było pomyśleć, że wykorzystamy wszystko niedługo, bez czekania na przyszłoroczny sezon. A teraz miła jest świadomość, że możemy olać kurtki, czapki i ciężkie buty. Do wyjazdowych ciuchów nie ma się co przywiązywać, przez pół roku zostaną zmasakrowane przez słońce, morską wodę i publiczne pralnie. Na szczęście pod ręką będą stragany pełne Armanich.

Wietnamska kawa. To może wydać się dziwne, ale my bez niej ani rusz. Tajlandia z kawy nie słynie i choć Wietnam blisko, wolimy się zabezpieczyć. Bierzemy odrobinę, jedną paczuszkę.

Buty dla Marysi. W swoim mistrzostwie organizatorskim przewidzieliśmy, że w ciągu pół roku Marysi urośnie stopa. Zaufane i sprawdzone korekcyjne butki trzeba mieć. Czy w Bangkoku będą pojęcia nie mamy. Być może tak, ale w wersji chińskiej – średnio godnej zaufania, lub w wersji dla farangów – cholernie drogiej. Na życzenie Mary trzeba kupić wachlarz. W końcu jedzie tam, gdzie będzie gorąco. Najlepiej taki, jaki ma jej koleżanka Helenka. Aparat fotograficzny dla Mary. To najświeższy pomysł. Ale nie wiem czy nie lepiej zrealizować go na miejscu, bo to trochę jak wozić drzewo do lasu.

Zasadniczo tyle. Czy o czymś zapomnieliśmy? Pomału wpadamy w amok, bo może nie o wszystkim pomyśleliśmy. A jest już późno, zakupy przez neta mogą  nie dotrzeć na czas. W końcu zostało dni zaledwie… 7!