By zobaczyć to co najważniejsze w Mandalay i okolicy, bez kierowcy ani rusz. Swojego znaleźliśmy zwyczajnie – na rogu ulicy. Jego blue taxi prezentowało się okazale, więc podeszliśmy, zagadaliśmy i uśmiechnięty jegomość został naszym towarzyszem na kolejne 2 i pół dnia.

Powiedzieliśmy co chcemy zobaczyć, on dorzucił swoje 3 grosze i tak powstał plan. O tym planie będzie skrótowo, bo co tu dużo mówić – pamięć na starość zawodzi. Po półtora roku wszystkie miejsca, pagody, posągi, kolejność zdarzeń, ceny biletów i inne detale ulotniły się z głowy. Ale zostało to, co najważniejsze – wrażenia i odczucia, jakie miejscom tym towarzyszyły.

Na pożegnanie oddaliśmy naszemu przewodnikowi wózek Marysi. Tak, ten złamany w Rangunie.

Tak na prawdę zwiedzanie zaczęliśmy popołudniem dnia poprzedniego. Pojechaliśmy w okolice Mandalay Hill. Znajduje się tam wiele pagód. Kuthodow Pagoda to wyjątkowe miejsce, w którym znajduje się 729 białych stup. Stupowe pole robi cudowne wrażenie. To tutaj Mary została „napadnięta” przez grupę birmanek i nabiła sobie solidnego guza zamachując się wielkim bijakiem, którym chciała uderzyć w dzwon. Przy zamachnięciu się bijak przeważył w jej małych rękach i wylądował… na głowie. Tuż przed zachodem słońca wdrapaliśmy się na samo wzgórze. Warto to zrobić o tej właśnie porze. Wbrew obawom, nie zastaliśmy niemal żadnych turystów. Pamiętajcie jednak, by dać sobie czas na dojście na szczyt – trzeba zmierzyć się z wieloma schodami. Ze wzgórza rozpościera się cudowny widok na okolicę. Rozsiedliśmy się, by podelektować się okolicznościami przyrody. Marysia zaś znalazła bandę dzieciaków do zabawy. Pobiegła do ich rodzin, bo koniecznie chcieli ją przedstawić rodzicom. Nim się spostrzegliśmy wróciła z buzią wymalowaną thanakha i zestawem nowych świecących spinek we włosach.

Następny dzień rozpoczęliśmy od Pagody Mahamuni, ważnego miejsca dla Birmańczyków. Znajduje się tu chyba najważniejszy dla nich wizerunek Buddy. W pobliże posągu mogą podejść tylko mężczyźni, którzy prosząc o wysłuchanie modlitw, oklejają go złotymi płatkami. Świątynia była pełna wiernych i miało się wrażenie, że to miejsce rodzinnego piknikowania. Kiedy mężczyźni oklejali Buddę złotem, kobiety rozsiadły się na chłodnej posadzce, a dzieci biegały po złoto-czerwonych krużgankach. Przy wejściu spotkaliśmy mnóstwo dzieciaków, których mamy sprzedawały przekąski i pamiątki. Nie dali odejść Marysi, więc była przymusowa przerwa na arbuza. Podpatrzyliśmy też ciekawe rozwiązanie wychowawcze – maluch przywiązany chustą do nogi stolika. Na moje zdziwione spojrzenie mama miała jakże proste wyjaśnienie – bo ciągle ucieka, a przecież muszę pilnować interesu.

Kolejna na szlaku była senna i kameralna tekowa świątynia, a potem już wyjechaliśmy poza miasto. Wreszcie poczuliśmy wiatr we włosach. Właściwie po raz pierwszy będąc w Birmie znaleźliśmy się poza miastem. Cudownie, tego potrzebowaliśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się, by zobaczyć pracę z warsztacie tkackim i jubilerskim. Jest ich wiele w okolicy i polecam wstąpić. Birmańscy rzemieślnicy nie są nachalnymi sprzedawcami i można po prostu przyglądać się ich pracy. Była to trasa trzech stolic. Najpierw Sagaing. Można by tu spędzić wiele dni. Rozległe zielone wzgórza są przystrojone złotymi świątyniami i białymi stupami niczym świąteczna choinka. Są ich dziesiątki albo i setki w zasięgu wzroku. Ciężko było wyjść – kojący chłód, lody i jadalne kwiaty na przekąskę. Kolejny przystanek to Inwa. Tu przystanęliśmy na dłużej, ale było co robić. Przede wszystkim trzeba było zjeść obiad. Dalej poczekać na prom, przeprawić się na drugą stronę rzeki, stamtąd wziąć dorożkę (!) do świątyni. Z tego ostatniego zrezygnowaliśmy. Zapakowaliśmy Marysię do nosidełka i w drogę. Zaskoczenie dorożkarzy było tak wielkie, że jak cienie podążali za niami do samej świątyni. Cena topniała z każdym metrem, ale my byliśmy twardzi. Jeszcze 20 m przed wejściem próbowali nas namówić na podwózkę, choć wtedy już za darmo i z pełnym rozbawieniem. Patrząc na te wychudzone konie nie miałabym serca. Widziałam podobne przejażdżki w Jordanii i byłam świadkiem tragicznego końca powożącego konia. Wolałam na nogach.

Amarapurę odłożyliśmy na kolejny dzień. Wraz z nią kilka mniejszych świątyń oraz U Bain – najdłuższy tekowy most na świecie. Najatrakcyjniejsza pora na jego oglądanie (o zachodzie słońca) jest jednocześnie najmniej korzystną porą (masa turystów). W drodze Marysia solidnie przysnęła. By jej nie budzić podzieliliśmy się na dwie grupy, więc zeszło nam tutaj dwa razy więcej czasu. Niemal doczekaliśmy momentu, kiedy zadowolone ze zrobionych zdjęć tłumy zapakowały się do swoich autokarów i odjechały.

Do Mandalay wróciliśmy w ciemnościach, ale wieczorny chłód, światła miasta, wizja dobrej kolacji i łóżka, które się nie trzęsie, dodały uroku ostatniej przejażdżce. Na pożegnanie oddaliśmy naszemu przewodnikowi wózek Marysi. Tak, ten złamany w Rangunie. Miał wiele dzieci i pewnie żadnego wózka. Chciał nam pomóc w jego naprawie, ale… Naprawiony jemu będzie dobrze służył, a nam tylko zajmuje ręce.