Nyaungshwe to przyjemne miasteczko, by nie powiedzieć, że wieś. Bazar, główna ulica, urocze mosty nad kanałami, knajpki z internetem, fajne miejsca do jedzenia. No i świetna okolica do eksplorowania – na rowerach lub na nogach, samemu lub z przewodnikiem. że nie wspomnę o jeziorze, dla którego wszyscy tu przyjeżdżają.

Jest co robić i można tu przyjemnie spędzić sporo czasu. My też zostaliśmy na dłużej, ale z zupełnie innego powodu. Po południu wybraliśmy się na wypaśną kolację. Myśleliśmy o niej od czasu, kiedy to na głównej ulicy zauważyliśmy grillowy zakątek ze świeżymy rybami i masą smakołyków nabitych na patyczki. Idąc planowaliśmy co zjemy. Znaleźliśmy stolik i otoczyliśmy grill wybierając palcem swoje dania i wtedy… poczułam, że zaraz zwymiotuję. Po chwili musiałam usiąść. Kilka  chwil później poczułam zimne dreszcze i uznałam, że chyba nie mam ochoty na kolację. Zawinęłam się do hotelu. Ekipa wróciła późno i zastała mnie w nie najlepszym stanie – gorączka, kibelek, kibelek, kibelek, gorączka, kibelek. I tak do rana.

Po latach podróży i stołowania na tylu ulicach świata zatrułam się?!

Nie chciałam się pogodzić z faktem, że w końcu i mi się przytrafiło. Po latach podróży i stołowania na tylu ulicach świata zatrułam się?! Gdzie?! Czym?! W którym to barze?! Szczerze wierzę, że uliczne jedzenie jest najbezpieczniejsze, nie wspominając, że też najsmaczniejsze. Dlatego moja radość była wielka gdy okazało się, że to jednak nie to.

A wypadki toczyły się dosyć szybko:

  1. Drugi dzień nad Inle przeleżałam w łóżku, choć wielkiej poprawy nie było. Wcinałam biały ryż i przygryzałam antybiotykami.
  2. Wieczorem Marcin zaczął czuć się niewyraźnie. W nocy mijaliśmy się w drodze do kibelka. Trzeci dzień oboje spędziliśmy w łóżku.
  3. Czwartego dnia Maruś już nie wstał z łóżka.
  4. W nocy tego dnia do drzwi zaczął dobijać się Błażej – potrzebował leków, bo Kinga dogorywała na kiblem. Został sam na polu boju, by nas wszystkich doglądać. Ale nie na długo.
  5. Błażej poległ jako ostatni. I było z nim najgorzej. Wylądował u lokalnego lekarza, zamknął się w pokoju i opłakiwał swój los.

A więc polegliśmy. Czy ktoś jeszcze został?! Nasze oczy zwróciły się w stronę… Marysi, która bawiła się w najlepsze, uwiła sobie gniazdko z zabawkami na tarasie, a w przerwach biegała po naszych umęczonych chorobą głowach. I nic nie wskazywało, żeby czuła się niewyraźnie. Wszystkie elementy układanki idealnie do siebie pasowały. Najpierw poległam ja, która byłam najbliżej. Potem Marcin, najbliżej po mnie. Kolejny był Maruś, nasze wsparcie rodzinne i towarzysz w pokoju. Wreszcie Kinga, często towarzyszka zabaw. I na końcu Błażej. Przypomniało nam się również, że pierwszego dnia Mary walnęła małego kleksa w pieluszkę. I tak przechorowała swoją jelitówkę. My waliliśmy kleksy co pół godziny, przez kilka dni. Byliśmy osłabieni, odwodnieni, wymęczeni i lekko sfrustrowani. Ot, i mamy winnego! Niewinne stworzenie, winne naszych cierpień. Jelitówka na końcu świata.

Przyznam, że też sobie nie pomagaliśmy. Kiedy trzeciego dnia poczuliśmy się lepiej, szczęśliwi, że już po wszystkim wskoczyliśmy na rowery. Pojechaliśmy do położonej niedaleko winiarni. Swoją drogą to fajna wycieczka, przez birmańskie pola i małe wioski. Będąc w winiarni nie mogliśmy się oprzeć degustacji lokalnych win. I gdyby nie ten „bohaterski” wyczyn, pewnie następnego dnia moglibyśmy wreszcie pojechać na Inle. Niestety – wieczorem nastąpił nawrót choroby. Znowu wszyscy wpadaliśmy na siebie w drodze do kibelka.