Doskonale wiedzieliśmy co nas czeka – ponowna wycieczka birmańskim autobusem, tylko 2x dłuższa niż poprzednio. I nic nie można było z tym zrobić. Jakoś trzeba było dostać się na wybrzeże, o którym już tak bardzo marzyliśmy.

 Co gorsza, by z Baganu dostać się do Chaung Tha należało najpierw pojechać do Rangunu. Nie było żadnego bezpośredniego transportu nad morze, ani żadnych dogodniejszych połączeń. Ponad 800 km, choć w linii prostej znacznie mniej. No ale tutaj drogi rzadko prowadzą w linii prostej. Tak więc zapakowaliśmy się do nocnego autobusu do Rangunu. Nocny, na popularnej trasie, więc minęło szybko i bezboleśnie. Postanowiliśmy zacisnąć zęby i całą podróż odbyć „na raz”, czyli jazda bez (wy)trzymanki. O 4 rano lądujemy w Rangun. Trzeba szybko zmienić dworzec autobusowy. Łapiemy więc taksówkę. Mamy godzinę do kolejnego autobusu i całe miasto do pokonania. Na szczęście miasto jeszcze śpi. Wygląda dosyć zjawiskowo o tej porze – opustoszałe ulice rozświetlane pierwszymi promieniami słońca.

Pędzimy jak szaleni taksówką bez resorów, z niedomykającymi się drzwiami i pękniętą przednią szybą. Żeby tylko nie zepsuła się w drodze. Udało się, dotarliśmy i złapaliśmy nasz autobus. Ech… nasz autobus. Na jego widok wiedzieliśmy, co nas czeka. A po wejściu do środka wiedzieliśmy, że będzie nawet gorzej. Całe przejście wyłożone beczkami. Trzeba było przeskoczyć po wszystkich, by dostać się do swoich miejsc. Przypadły nam miejsca na samym końcu. Zdawać by się mogło, że wygodniej i spokojniej. Ale wzbraniajcie się od ostatnich siedzeń, zwłaszcza jadąc po birmańskich drogach. Po pierwsze trzęsie, po drugie rozgrzane silnikiem siedzenia parzą w tyłek. Może o chłodnym poranku to milutkie, ale kiedy przyjdzie południe i słońce rozgrzeje autobus do czerwoności… Dodatkowo, z tyłu upychane są wszelkie wilkogabarytowe bagaże, które mają to do siebie, że lubią się turlać i spadać niespodzianie na głowę. I jeszcze dźwięki! Raz na minutę autobus robił głośne „psssssyyyty, psssyyyty, pssssyyyyyty”.

Ostatni odcinek drogi wiedzie przez łagodne zalesione wzgórza. Tak bardzo marzyliśmy, aby już wysiąść. Przed każdym kolejnym wzgórzem byliśmy przekonani, że za chwilę ujrzymy morze. Że jest ono już tam, że zaraz się wyłoni, że za kilka chwil będziemy mogli wysiąść. Wreszcie poddaliśmy się, bo morze nie nadchodziło. Tylko gorące słońce i pył.

Marysia wybrała tradycyjny sposób radzenia sobie w podobnych sytuacjach – spała. I znowu wyczuwając, że jesteśmy niemal na miejscu, zaczęła głośno ogłaszać, że ma już dosyć i pora stąd wyjść. Tak też zrobiliśmy. Zatrzymaliśmy autobus z dala od docelowego dworca, za to w pobliżu uroczej, opustoszałej plaży, o której istnieniu wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. A stała się ona naszym małym domem na kolejny tydzień birmańskich wakacji. W tym miejscu zapomnieliśmy o wszystkich trudach podróży…