Z czym kojarzy mi się Bagan? Gorące słońce, zakurzone drogi, rozległa przestrzeń pełna pagód, świątyń i klasztorów. Są ich tutaj dziesiątki, setki, tysiące, aż po horyzont. Wszystkie rozpływają się w rozgrzanym powietrzu.

 W okolicy świątyń toczy się leniwe życie. Jest dom rodziny, która dba o obejście. Przed nim zorganizowany sklepik dla spragnionych turystów. Przy wejściu do świątyni domowe zwierzaki szukają jedzenia. Gromada dzieciaków bawi się w cieniu chłodnych murów. Kilka zapomnianych straganów z pamiątkami. Przysypiający sprzedawca betelu. Na widok umęczonych słońcem turystów, pozwalają schronić się w cieniu lub podjeść coś z kuchni. Marysia znajduje towarzystwo małych birmańskich dziewczynek. Najpierw wstydliwie na siebie patrzą, po chwili skaczą po świątynnych murach. Wpadają jej w oko dziecięce bransoletki ze straganu z pamiątkami. Zakłada je na rączki i dumnie prezentuje. Cóż, pamiątki cenna rzecz.

W samo południe dobrze jest schronić się przed słońcem w cieniu świątyni. Jeśli da radę, z dala od głównego traktu, można wtedy liczyć na leniwy spokój i ciszę. Wbrew pozorom nie spotkaliśmy w Bagan tłumów turystów. Odejście od traktu oznaczało tak na prawdę, że byliśmy my i lokalni mieszkańcy. W pagodach nieco trudniej o cień. Za to są idealne na popołudniowe godziny. Jedne mniejsze, inne potężne. Często zaniedbane, ale znaleźliśmy kilka w trakcie odnawiania. Można się na nie wspiąć, by podziwiać Bagan, napawać się widokiem świątyń, ciągnących się aż po horyzont i planować kolejne etapy wycieczki. Przed zachodem słońca najwyższe pagody zostają zaatakowane przez amatorów pocztówkowej fotografii – wszyscy wystawiają swoje aparaty w stronę zachodzącego słońca. Godzinę po zachodzie jest już pusto. Znowu cisza i spokój.

Na Bagan warto poświęcić przynajmniej 2 dni. Można wynająć przewodnika z tuk-tukiem lub paką, który zrobi szybką obwózkę po głównych atrakcjach. Ale nie jest to konieczne. Wystarczy rzut oka na mapę lub wdrapanie się na którąś pagodę, wybranie ciekawego miejsca na horyzoncie i podążenie w jego kierunku. Jak? Najlepiej na rowerach. Dojedziemy niemal wszędzie, choć czasami warunki są trudne. Czasem nawet można się pogubić. W pewnym momencie kończy się droga, rowery podskakują po wysuszonej ziemi, przepychamy się między krzakami, lawirujemy między polami uprawnymi, brniemy przez piachy. Byle do najbliższego drzewa po odrobinę cienia i dalej do pagody. I tak każdego dnia, od rana do wieczora. Robimy przerwę w najbardziej skwarne godziny, by Marysia mogła zrobić sobie drzemkę, a my podjeść i uzupełnić zapasy wody.