Zdarza się nam spać w hotelach, w których nadejście poranka witamy z wyjątkową radością, jak długo wyczekiwanego starego przyjaciela. Nasz hotel w chińskiej dzielnicy Rangunu do takich należał.

Byliśmy w Azji już 5 dni, ale nasz biologiczny zegar jeszcze lekko szwankował. Znaczy tyle, że chodziliśmy spać raczej późno i wstawaliśmy również raczej późno. Ale nie tym razem. W Rangun wstaliśmy wyjątkowo wcześnie. Nawet słońce nie musiało nas budzić. Zresztą nie byłoby to możliwe – nasz pokój nie miał okna. Marysia wybiegła, kiedy tylko usłyszała głos Teji. Dziewczyny podczas snu mocno za sobą zatęskniły, więc zaczęła się bieganina po różowym hotelowym korytarzu (dopiero teraz dostrzegliśmy jego uroczy kolor).

My zaś szykowaliśmy się do wdrożenia w życie obmyślanego noc wcześniej planu. Właśnie, nie wspominałam, że nocna przechadzka po Rangunie natchnęła nas do stworzenia nowego planu, który zmienił pierwotny plan. Szybko, przyznacie.

Wyszliśmy na śniadanie. W dzielnicy oddalonej od turystycznych atrakcji byliśmy jedynymi farangami.

Jednak zanim do planu przejdę, przedstawię wreszcie naszą ekipę. Dobór towarzystwa na podobne wyjazdy to temat ważny i zasługujący na osobny wątek. Zwłaszcza kiedy podróżujemy z dzieckiem, bo to zmienia podróżnicze życie całej ekipy. Oczywiście na lepsze.

Tak więc dodatkowo Mary miała do dyspozycji dwóch wójków i jedną ciocię:

  • Maruś zwany Bydlaczkiem. Stary dobry przyjaciel, z którym konie można kraść. To najlepsze towarzystwo na takie podróże. Wiele razy zdarzało nam się wzdychać „ech, gdyby Maruś był teraz z nami…”, zaś on zawsze chciał sprawdzić jak to jest zapuścić się „na koniec świata”. Maruś dołączył do nas tylko na 3 tygodnie, by potem urwać się i wrócić do swojej rodzinki, m.in. małego Precelka. Piszę o tym, bo dobrze mieć w ekipie innych rodziców. Po pierwsze zrozumienie, po drugie pomoc bez zbędnych słów.
  • Błażej z Kingą dołączyli do nas, bo ujrzeli znak. Babcia podrzuciła Błażejowi gazetę z dużym opracowaniem o Birmie. Gazeta trochę przeleżała, aż wreszcie zebrał się do czytania. Kilka chwil po tym siadł do komputera by wygooglować więcej o Birmie, a kilka chwil po tym odebrał telefon od długo nie słyszanego znajomego, który na dzień dobry rzekł „Jedziemy do Birmy, jedziesz z nami?”. To byliśmy my. Jego natychmiastowa odpowiedź „Jadę” zaskoczyła nas równie bardzo, jak jego zaskoczyło nasze pytanie.

Po tej dygresji wróćmy do planu. Postanowiliśmy jak najszybciej wyjechać z Rangun – na północ, nad jezioro Inle. Jak najszybciej znaczy jeszcze dzisiaj, nocnym autobusem. Ponieważ Maruś miał wyjechać wcześniej, zależało nam by zobaczył ciekawsze miejsca niż Rangun. A my i tak mieliśmy tu jeszcze wrócić.

Wyszliśmy na śniadanie. W dzielnicy oddalonej od turystycznych atrakcji byliśmy jedynymi farangami (biali). Jeden łysy, drugi w dredach, wszyscy bladzi, a do tego małe białe dziecko. Uśmiechy i szepty niemal przyklejały się do nas. Rangun okazał typowym azjatyckim miastem. Zapracowanym, raczej brudnym, raczej biednym, średnio hałaśliwym. Po śniadaniu dwójka z nas miała wyruszyć na dworzec autobusowy zakupić bilety nad Inle, a pozostali ruszyli w miasto. Upał był straszny. Zapakowaliśmy Marysię do wózka i przed siebie, skok, podskok, przeskok, góra, dół… Marysia nie miała nic przeciwko warunkom panującym na tzn. chodniku, ale wózek miał. Nie zdążyliśmy dojechać do kolejnej przecznicy, gdy nagle trach! No i było po wózku. Rama pękła jak gałązka. To apropos decyzji „wózek, czy nosidło?„. Warto dobrze rozważyć ten temat. A od tamtego czasu w kwestii warunków drogowych na pewno nic się nie zmieniło.

Wracaliśmy do hotelu, by odstawić kupę złomu. I dzięki temu trafiliśmy na chłopaków, którzy zawrócili z drogi na dworzec i zaczęli nas szukać. A odnalezienie się w Birmie nie jest łatwe – wówczas niebirmańskie komórki w Birmie nie działały. Okazało się, że podróż na dworzec to ponad godzina jazdy w jedną stronę i sporo kasy. Nie był więc sensu zaliczać tej drogi dwa razy. Wrócili, by zabrać całą ekipę i bagaże. Wpakowaliśmy się do wehikułów, zwanych w Birmie taksówkami – bez resorów, czasami bez szyby lub z co najmniej jedną pękniętą, drzwi się nie domykają, siedzenia rozprute… Rzeczywiście podróż zajęła sporo czasu. Marysia zwinięta w kłębek zaliczyła południową drzemkę. Ciągły korek, zapach spalin, a żar leje się z nieba. Zaś dworzec w Rangun to małe autobusowe miasteczko. Jechaliśmy osobnymi taksówkami i teraz nie mogliśmy się odnaleźć – każdy taksówkarz zatrzymał się w innym miejscu, każdy przechodzień wskazywał inny kierunek, telefony nie działają, wszędzie tłumy ludzi. Kiedy wreszcie się odnaleźliśmy i dotarliśmy w odpowiednie miejsce dworca, okazało się, że czeka nas… kolejna dzisiaj zmiana planu.