O tym marzyliśmy. Żadnego ciśnienia. Żadnego zwiedzania. Żadnego rannego wstawania. Czasu tyle, że nie trzeba dni odliczać. A śniadanie samo przychodzi do łóżka.

Znaleźliśmy nowiutkie bungalowy. A tak po prawdzie, to one znalazły nas. Nie były na samej plaży, za ścianą trwała budowa kolejnych, wejście do domu pod górkę, do najbliższego sklepiku 10 minut rowerem, żadnych knajp w promieniu wzroku, a do snu kołysał nas odgłos generatorów prądu (to zresztą odgłos, który zawsze towarzyszy w Birmie, w pewnym momencie przestaje się go słyszeć). Ale nic nie było problemem. Było pięknie. Po zwleczeniu się z wielkiego łóżka siadaliśmy na tarasie, gdzie czekało pachnące bananowe śniadanie.

Mary biegała radośnie wokół domu, szukała lokalnych dzieciaków, przypatrywała sie egzotycznym roślinom rosnącym dookoła. Jej ulubionym zajęciem było pomaganie dziewczynom pracującym w ośrodku. Najchętniej pomagała im w podlewaniu roślin. Każdego dnia przychodziły do nas z długim wężem ogrodowym, a Marysia tylko na to czekała – przejmowała go i zalewała wszystko dookoła. Radochę mieli wszyscy. Podlewanie było chyba bardziej emocjonujące niż plaża, choć tak wielką piaskownicę widziała po raz pierwszy w życiu. Po raz pierwszy też poczuła fale i spienioną wodę na swoich nóżkach. Po raz pierwszy zobaczyła tyle wody. Sama nie pamiętam jak to było, ale patrząc na minę Mary, musiało zapierać dech i nieco przerażać. Zbliżała się do spienionego smoka tylko trzymając za rękę mamę lub tatę. Oczywiście do czasu. Oswojenie smoka nastąpiło całkiem szybko.

Plaża była opustoszała. Czasami ktoś przejechał na motorze. Żywego ducha dookoła. Kopanie szybko się nudziło i wtedy szliśmy na poszukiwania. W stronę kurortów nas nie ciągnęło, ale idąc w przeciwnym kierunku odkryliśmy cudowny zakątek, ukryty za małym świątynnym wzgórzem na plaży. Stały tam dwie parasolki z liści palmowych i stoliczek. Poszliśmy w ich kierunku. Tuż obok znajdował się mały rodzinny sklepik, serwujący również proste posiłki – zazwyczaj zupę i smażony ryż z tym, co było na stanie. Do tego słodziutkie świeże kokosy. Mama pichciła, tata rozłupywał kokosy, a dookoła biegała chmara dzieciaków w różnym wieku. Raj na ziemi. Objadaliśmy się tym prostym jedzeniem po uszy. Podobnie Marysia. Miała tutaj wyjątkowy apetyt. Hasło „ciem ryziu” towarzyszyło nam od pobudki. Nosiliśmy ze sobą woreczki, by chować do nich niedojedzony ryż – było pewne, że prze snem zechce coś przekąsić. Mary kochała to miejsce. Piasek, morze, umorusane dzieciaki, kopanie dziur i zalewanie ich wodą. Język nie był przeszkodą. Już po jednym dniu zaczęła używać birmańskich słówek. Szybko odkryła jak wołać dzieci, by zwróciły na nią uwagę. Było to całkiem niesamowite doświadczenie – mówiła słowami, których my nie znaliśmy, ale inni je rozumieli. Każdego dnia biegali razem, aż słońce zaszło. Z wielkim krzykiem wsadzaliśmy Mary do nosidła, by wrócić do domu. A zaprzyjaźniona rodzinka zamykała kram i pakowała się w komplecie na swój motorek. Jeszcze tylko machaliśmy sobie ręką i do zobaczenia, do jutra!

A następnego dnia mniej więcej ta sama historia, począwszy od bananowego śniadania…