Korzystajcie z wolnych dni, nawet kilku. Pakujcie się i wyjeżdżajcie. Wspólnie, razem, do kupy, z rodziną, ekipą, przyjaciółmi. Może być na działkę pod miastem, ale może warto gdzieś dalej?

Tanie linie jakie są, takie są, ale dzięki nim można wyrwać się gdzieś dalej, nawet na krótką chwilę. Mimo że na krótko, to ma sens. Dwa dni wolnego połączone z weekendem starczą, by zobaczyć coś nowego. Nie objedziemy całego kraju, nawet najmniejszego. Trzeba wybrać kawałek, a wybór nie jest prosty. Chciałoby się zobaczyć jak najwięcej i trudno opanować zapędy, znam ten ból…

Korzystajcie z wolnych dni, nawet kilku. Pakujcie się i wyjeżdżajcie.

Szkocja jest dobrym przykładem, że cztery dni starczą, by zaznać podróżniczej przyjemności. Innym przykładem jest Norwegia. Opowiem o niej krótko, bo na prawdę warto. Będzie to retrospekcja wydarzeń sprzed roku, z ery „przed blogiem”.

Tak już wychodzi, że krótkie wypady to zazwyczaj wypady w stronę zieleni. Skoro wypoczynek nie będzie trwał długo, niech będzie intensywnie relaksujący. To oznacza mało ludzi, mało zabytków, mało biegania. Szukając kojących miejsc dotarliśmy na norweskie fiordy. Na lotnisku w Oslo wsiedliśmy w samochód, 8 godzin, 500 km i już mogliśmy rozkoszować się ciszą, jaka panuje nad Sognefjord, najdłuższym fiordem Norwegii.

Sama droga była magiczna. Był czerwiec, a nas otaczały śniegi. Białe połacie oświetlały drogę przez góry. Co chwila spotykaliśmy dziką zwierzynę. Zamieszkaliśmy w mieścinie, w której nie było nic. A jednak było wszystko, czego było nam trzeba do szczęścia – drewniany domek, barany, zielona trawka, cisza, i… trampolina. Marysia zwariowała ze szczęścia. Wielka trampolina pod jej domem. A tuż obok zaimprowizowany plac zabaw. Do tego po podwórku kręciło się sympatyczne psisko, a dookoła, oprócz zielonej trawki, mnóstwo kamyków. Całe dnie mogłaby biegać w kaloszach, wiaderkiem przenosząc kamienie z jednego miejsca w drugie. Jednak co jakiś czas wyciągaliśmy ją z domu.

Obok zatrzymywał się prom, który zabierał chętnych na drugą stronę fiordu. Korzystaliśmy z tej rozrywki. Sunął powolnie do przeciwległego brzegu, a tam zasadniczo było to samo. Kładliśmy się na drewnianych pomostach, Mary właziła do stojących przy drodze traktorów, włóczyliśmy się pustymi drogami. Właśnie, w tej części Norwegii panuje porażająca pustka. Trafialiśmy do miasteczek, w których wszystkie domy były pozamykane, na ulicy nie zjawił się żywy duch, nie leciał dym z komina. Puste i wyludnione miejsca. Czasami robiły przerażające wrażenie, zwłaszcza w tych okolicznościach przyrody.

Nie sposób nie wspomnieć o kosztach norweskich wakacji. Są olbrzymie. To argument, by wpaść tutaj tylko na długi weekend. Bilet lotniczy za 100 zł, a cała reszta… średnio 3 krotnie droższa niż w Polsce. Nawet oszczędny tryb żywieniowy to koszt wyższy, niż wypasiona kolacja w dobrej warszawskiej restauracji. Tak więc kupowaliśmy warzywa, mięcho i spędzaliśmy noce paląc grilla, i wpatrując się w słońce, które nie zamierzało zajść. Marysia chowała się pod kocem „robiąc noc” i zasypiała ze zmęczenia przed północą. Wynajem kampingu z kuchnią to dobry sposób na przyoszczędzenie. Jedzenie warto częściowo zabrać z Polski, bo nawet półprodukty są drogie. Ponadto przyznać trzeba, że jedzenie w Norwegii jest wyjątkowo średnio smaczne.

Rano budziło nas beczenie baranów. Zjadaliśmy płatki z mlekiem, pakowaliśmy nosidełko i ruszaliśmy w teren. Do lasu, jeździć wzdłuż fiordów, lub gdzieś w góry, by Mary mogła pobiegać na bosaka po śniegu. Gdy przyszła pora lunchu urządzaliśmy sobie piknik gdzieś po drodze, w kolejnym opustoszałym miasteczku, lub na dziurawym molo.

Ech, tam na prawdę było błogo. Myślę, że w zdjęciach udało mi się to uchwycić…