Jak się okazuje, Wielką Brytanię znam słabo. Zwłaszcza brytyjskie zwyczaje. Zwłaszcza w temacie obecności dzieci w przestrzeni publicznej. Królestwo odsłoniło przede mną zupełne nowe oblicze – purytańskie, drobnomieszczańskie i kołtuńskie. A przede wszystkim, nietolerancyjne dla tych, którzy lubią inaczej.

Uroki Isle of Skye nas porwały. Nawet o jedzeniu zaczynaliśmy myśleć dopiero wieczorem. W ciągu dnia szkoda było czasu, by szukać odpowiednich lokali i wertować menu. A poza sezonem dobrze zjeść wcale nie jest łatwo. W naszej małej mieścinie, i wielu podobnych, niemal wszystko pozamykane. Ratunek widzieliśmy w pubie tuż przy hotelu. Po powrocie z całodziennych wojaży pobiegliśmy tam wygłodzeni, by zamówić langusty, łososia i zupę rybną. Pobiegliśmy wszyscy, znaczy 5 sztuk dorosłego i Mary. Nasze zjawienie się wywołało lekką konsternację. Jeszcze nie wiedzieliśmy dlaczego. Zasiedliśmy do stołu i rzuciliśmy się na jedzenie. Mary robiła sobie spinki z nożyc langusty i wcinała zupę. Obsługa kręciła się wokół nas, aż wreszcie się przemogli. Podeszli. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy, zaklinając się jak strasznie im przykro, oznajmili, że Mary nie może tu zostać. Rano znaleźliśmy kartkę przywieszoną na tablicy – po godz. 18 zakaz wstępu dla dzieci bez towarzystwa dorosłej osoby, po 21 zakaz całkowity.

Psom i dzieciom jeść nie wolno?!

No nic, małe miasteczka mają swoje dziwactwa. Do Edynburga przybyliśmy późno. Porządna strawa nam się należała. Wyszliśmy na poszukiwania. Wokół głównie puby – piwo się leje, zaczerwienione twarze, hałasy i krzyki. Nie dla nas. Ale mamy coś lepszego – wygląda porządnie, spokojni klienci, sączenie winka, menu zachęcające. Idziemy. Od wejścia podbiega do nas kelner, machając palcem we wszystkie strony – no, no, no! Wycofujemy się podkurzeni. Przy wejściu dwa znaki: „dogs not allowed” oraz „after 6 p.m. children not allowed”. Nie wierzę własnym oczom. Psom i dzieciom jeść nie wolno?!

Nie chcę być niesprawiedliwa. Mogliśmy wejść do fast fooda. O tak, tam dzieci mogą jeść ile zechcą i o każdej porze. Brawo Wielka Brytanio!

Moje zdumienie było wielkie. Szukałam wyjaśnień. Z dbałości o zdrowie dzieci? Z dbałości o ich czystość i niewinność? Z dbałości o trzeźwość przyszłych pokoleń? Czy ze wstydu może? Bo jak tylko przypomnę sobie twarze bywalców brytyjskich pubów przed biciem ostatniego dzwonka… też nie chciałabym, aby mnie dzieci widziały. Ale czy trzeba w tym celu wprowadzać zakazy? Nie wystarczy zdrowy rozsądek rodziców? I dlaczego dotyczy to także restauracji? I dlaczego o tak wczesnej porze? I dlaczego, i dlaczego…?

Podpytywałam, ale nie usłyszałam logicznych uzasadnień. Zrzucali winę na prawo i groźbę mandatów. Czy w takim razie prawo angielskie nie dotyczy cudzoziemców? Bez problemu obsłużono nas w restauracji hinduskiej, podobnie chińskiej.

Doleję jeszcze odrobinę goryczy do  kotła. W jednej z rekomendowanych na Isle of Skye knajp z owocami morza, generalnie dzieci poniżej 8 roku życia nie były mile widziane. Bez względu na porę dnia. Dopóki dziecko nie je z własnego talerza, wcale miło nie witamy. Wyszliśmy. Właściwie, to nawet nie weszliśmy. A akurat talerz krewetek to Marysia zjadłaby za dwóch.

Jeszcze się z czymś takim nie spotkałam. W żadnym miejscu świata.