Niniejszym potwierdzam, że z 3-latkiem da się wejść na wulkan. Na pewno na Pacaya. Jeśli przy odrobinie szczęścia dopisze pogoda można wdrapać się na samiutki szczyt i przypiec marshmellowsa na patyku w oparach lawy. My niestety tej odrobiny szczęścia nie mieliśmy.

Mokro po nocnym deszczu, droga tonie w chmurach, zimno jak diabli, a do tego przenikliwy wiatr. Szczerze mówiąc mała przyjemność. No ale jak się przejechało 10 000 km… Wdrapałam się na szczyt, by w kłębach chmur podelektować się księżycowym krajobrazem. Marcin i Marysia zawrócili 10 minut wcześniej. Wiatr głowę urywał, a Marysia ledwo wykurowała się z przeziębienia.

Wejście niemal do samego szczytu wygląda jak górski szlak, powiedzmy niebieski. Jedynie podłoże jest żwirowe – mnóstwo drobnych, włażących wszędzie i brudzących pozostałości po lawie. Łatwo się poślizgnąć. Teren jest gęsto zalesiony, dopiero tuż przed szczytem las się urywa. Choć Pacaya cały czas przejawia aktywność, obecnie nie widać na zewnątrz lawy.

Wchodziliśmy z nosidełkiem. Co by nie mówić, Marysia 15 kilogramowa w Gwatemali jest cięższa niż Marysia 12 kilogramowa w Birmie. Jak na razie nie podjęłam się noszenia jej, choć w Birmie często to robiłam. Chyba żeby podciągnąć pod to przejażdżkę na koniu z Mary na plecach. Jestem absolutnym przeciwnikiem tego typu rozwiązań, ale… widać zawsze przychodzi TA chwila. „Caballo taxi” idą wytrwale za każdą ekipą zmierzającą na szczyt wulkanu z nadzieją, że wreszcie ktoś wymięknie. No i… wymiękliśmy. Z 18 kg obciążeniem trzeba iść własnym tempem. Problem w tym, że musieliśmy wchodzić na szczyt grupie z mikrobusu, która narzucała tempo. Nam trafili się m.in. amerykańscy studenci. No comment. Ale zejście było już bez konika i bez przewodnika. Czysta przyjemność – 2x szybciej, a im niżej tym cieplej.

Był wulkan, była przygoda.