Ech Karaiby… I co ja mam Wam powiedzieć, żeby nie być zbyt okrutną.

Może więc zacznę od tego, że jest tu sporo rzeczy, które wkurzają. Na przykład słońce parzy zbyt mocno. Na Honduraskiej Utili nie ma piaszczystych plaż. W ogóle nie ma tu piachu, rzekomy piach to rozdrobnione skały martwego koralowca. Wszędzie włażą podszczypujące mrówki. Do tego ludzie są atakowani przez chmary małych muszek, które bezlitośnie kąsają. Dochodzi jeszcze klasyk w postaci komarów i sandflyów. By ocenić jak długo kto siedzi na wyspie najlepiej spojrzeć na jego łydki i oszacować ilość pogryzień (nie liczbę ale ilość, bo pogryzienia są tutaj niepoliczalne). No i niestety, choć bardzo na to liczyliśmy, nie ma tu kuchni Garifuna.

A mimo wszystko… Właśnie patrzę na łodzie wracające z popołudniowych sesji nurkowych. Nic dziwnego, że wszyscy ciągną tu na nurki. Jeszcze nigdy nigdzie nie widziałam tak przeźroczystej wody morskiej. Jeszcze nigdy nie widziałam tak rozległej i barwnej rafy koralowej. Jeszcze nigdy nie mieszkałam tak blisko, tak turkusowej wody. Upał dnia rozwiewają chłodne wieczorne bryzy. Do knajp przybijają łódki ze stojących na redzie jachtów. Popijając piwko patrzymy w wodę i czekamy na rybie okazy, które podpłyną pod nasz stolik zwabione knajpianymi światłami. Marysia wpatrując się w wodę zasypia.