Patrząc na analizy ekonomiczne Honduras jest biedniejszy od Gwatemali, tymczasem przyglądając się codziennemu życiu w tym kraju ma się wrażenie, że jest przeciwnie. Bardzo to zaskakujące, bo właściwie nie spodziewaliśmy się, że jakoś odczujemy przekroczenie granicy.

Jest w Hondurasie czyściej. Mają lepsze drogi. Honduraskie domy mają dachy, zaś w Gwatemali nad pierwszą kondygnacją zazwyczaj wystają metalowe zbrojenia, choć budowa ewidentnie została zakończona. Generalnie otoczenie jest bardziej zadbane. Można tu podróżować prawdziwymi autobusami I klasy, bez kur na pokładzie. Muszę też przyznać, że ludzie są znacznie uprzejmiejsi. Nie żeby w Gwatemali byli niemili, raczej zachowują politycznie poprawną oschłość. Tymczasem w Hondurasie częściej można liczyć na bezinteresowny uśmiech i wsparcie.

Faceci noszą się tutaj w prawdziwie kowbojskim stylu – wielkie kapelusze dominują w każdym barze i na rogach ulic. Jednak kobiety rzadko pojawiają się w lokalnych strojach. Inaczej niż w Gwatemali, gdzie kobiety zazwyczaj nosiły się mocno tradycyjnie, co też oznacza że bardzo barwnie.

Nasze pierwsze honduraskie miasto to Copan. Przyznam, że jest to też pierwsze miasto, które spełnia moje wyobrażenie o miastach Środkowej Ameryki. Wąskie brukowane ulice, małe kolorowe domy, rynek z odpicowanym kościołem. Przyjechaliśmy tu, by zobaczyć Majowe ruiny, drugie na naszej trasie. Strasznie nam się spodobały. W porównaniu z Tikal wszystko jest tu bardziej kompaktowe. Ma się autentycznie wrażenie chodzenia po zaginionym majowym mieście. Widać jak dżungla stopniowo pochłaniała miasto, jak drzewa zapuszczały korzenie w jego świątyniach, jak ceiby zaczęły dominować nad dziełem człowieka. Tutaj też spotykamy całe gromady papug, ku szczególnemu zadowoleniu Marysi. Z małpami znowu się nie udało.

Stąd jedziemy prosto na wybrzeże. Już żałujemy, że tak mało zobaczymy w Hondurasie, bo mam wrażenie, że warto by trochę się tutaj pokręcić.