Podróże na pace to fajna przygoda. Słońce smaga twarz, wiatr rozwiewa włosy, widoki bez ograniczeń. Można siedzieć, stać, robić zdjęcia. Można zabrać się większą ekipą. Same zalety.

Na pewno nie jest to komfortowa jazda. Nie ma poduszek, nie ma siedzeń. Na dziurawej drodze rzuca jak cholera i łatwo o siniaki. Tak więc na dłuższe podróże się nie nadaje, za to jest to świetny sposób na krótkie jednodniowe wycieczki.

Na pace jeździ się wszędzie i na wszystkich kontynentach. W Birmie z ekipą wynajęliśmy pakę z lokalnym kierowcą, który stał się naszym przewodnikiem na dwa dni. Wspólnie zaplanowaliśmy wycieczki po Mandalay i okolicy. Wyjaśniliśmy co chcemy zobaczyć, on dodał coś ciekawego od siebie. Marysia zazwyczaj podróżowała siedząc w nosidełku, które unieruchamialiśmy gdzieś z tyłu paki. Zawsze przyszedł moment, że zasypiała. Wtedy albo braliśmy ją na ręce,albo kładliśmy na plecach nosidełka, które okazało się całkiem wygodnym legowiskiem.

O ile w Birmie mieliśmy pakę wynajętą do własnej dyspozycji, ta którą jeździliśmy w Gwatemali była publiczna. A zasady jakie tu obowiązują są proste – im więcej towaru się zapakuje, tym większa kasa. Skorzystaliśmy z tej lokalnej podwózki by dostać się do rezerwatu Semuc Champey. Zresztą innej opcji po prostu nie było, busy na tym końcu świata nie jeżdżą. Paka rozwozi ludzi do domów w górach lub do pracy w polu, innych potrzeb nie ma. Mieliśmy farta, było dosyć pusto, ale nie bez atrakcji. Towarzyszyło nam m.in. dwóch totalnie nawalonych Gwatemalczyków. Na równej drodze nie mogli się utrzymać, więc zastanawialiśmy się co to będzie. Rzucało nimi bezlitośnie na wszystkie strony, ale dali radę, choć skończyli podróż na kolanach. My zasiedliśmy na worach jakiegoś ziarna. Mary tradycyjnie zasnęła po 10 minutach, nie zważając na niedogodności. Z wioski do rezerwatu jest 10 km kamiennej górskiej drogi. To 10 km to jakaś godzina jazdy.

Znacznie gorsza była podróż powrotna. Załapaliśmy się na pakę, która odwoziła do Lanquin turystów. Chyba wszystkich turystów, którzy tego dnia odwiedzili rezerwat. Wszyscy na stojąco, upchani jak śledzie, a wśród nich Marcin z nosidełkiem na plecach. Baliśmy się stawiać Marysię między nogami tego motłochu. Z lekkim otarciem ramion, ale da się to zrobić. Brawo Grzeluś!