Bangkok przez wielkie B
Bangkok ludzie kochają albo nienawidzą. Dla jednych jest celem, dla innych tylko miejscem przesiadki. I nic w tym dziwnego. Tego miasta nie da się przyjąć na chłodno. Tak samo, jak i ono nigdy chłodno nas nie powita.
Dla wielu Bangkok jest pierwszym zderzeniem z Azją. Sama dobrze pamiętam ten dzień, choć tyle lat minęło — patrząc na miasto przyklejona do okna taksówki czułam serce w gardle. To uczucie towarzyszy mi zawsze, gdy tu przyjeżdżam, choćby po raz setny.
Nic więc dziwnego, że właśnie w Bangkoku spędziliśmy pierwszą azjatycką zimę. I wracaliśmy tu każdego roku. Do naszego małego domku na palach, ukrytego gdzieś między kanałami, na przedmieściach miasta. Ciche, zielone, ustronne miejsce. O tak, taki też jest Bangkok! I właśnie w tym rzecz — gdy zadrzesz głowę wielki świat ze szkła i stali, gdy opuścisz wzrok tradycyjna Tajlandia sprzed dziesiątków lat. Przez kilka lat naszych wizyt delektowaliśmy się właśnie tym drugim. Teraz jednak postanowiliśmy zakosztować miasta ze szkła i stali. I to bez zadzierania głowy — z 17. piętra mieliśmy je na linii wzroku.
Pokochaliśmy Bangkok i jednocześnie
mieliśmy go dość.
Ten jeden miesiąc był fascynujący. I choć jak zwykle płakaliśmy, wyjeżdżając, czuliśmy, że kolejny miesiąc również mógłby doprowadzić nas do łez. Ale już nie z powodu fascynacji. Zimowe miesiące coraz częściej spędzamy gdzieś na odludziu. Starość czy nie, zaczęliśmy to lubić. Z dala od zgiełku i pędu, delektując się ciszą i naturą, dysponując przestrzenią pozwalającą swobodnie żyć i pracować. W wielkim mieście tej przestrzeni brakowało nam najbardziej. Zamknięci w małym klimatyzowanym mieszkanku, gdzie jedliśmy, uczyliśmy się i pracowaliśmy przy jednym stole, zaczynaliśmy się dusić. Cztery ściany odcinały nas od świata. W domach na odludziu ścian jest zawsze więcej, części z nich brakuje, a inne otwarte są na świat, skąd wpadają światło i powietrze. Nawet jeśli gorące, lepsze niż to z klimatyzatora.
Zanim jednak pojawiło się uczucie duszności chłonęliśmy Bangkok wszystkimi zmysłami. Patrzyliśmy na niego z 17. piętra i ten widok się nie nudził. Zamglone miasto o świcie, rażące w oczy w południe, mieniące się kolorami o zachodzie słońca, nocą rozświetlone neonami i migoczącymi reklamami. Kiedyś tylko tędy przejeżdżaliśmy, teraz żyliśmy w tej bańce. Zafascynowała nas.
Cztery ściany apartamentowców gwarantują wszystko, co czyni życie tak wygodnym, że wychodzić się nie chce — basen, siłownia, ogród, miejsce odpoczynku. Ale wychodzić trzeba, bo prawdziwe życie Bangkoku niezmiennie toczy się na ulicy. Chłód szklanych drapaczy chmur, zamieszkanych przez dziesiątki anonimowych ludzi (przez miesiąc poznaliśmy się tylko z ochroniarzami), znika na poziomie zero. Na ulicy już po kilku dniach znaliśmy wszystkich — sprzedawców ze straganów, właścicieli ulicznych knajp, fryzjerów, kierowców motorków, pracowników 7eleven. Oni też nas znali, machali i już nie pytali co chcemy, tylko podstawiali stołeczek, by odsapnąć od upału i pakując jedzenie zagadywali co u Marysi.
To właśnie jest Bangkok. Brudny i pachnący, obskurny i luksusowy, obojętny i przyjacielski, zdziecinniały i wyuzdany. I my podobnie — pokochaliśmy go i jednocześnie mieliśmy go dość. Na pewno ciągle będziemy tu wracać. Na jeden miesiąc :).
W Bangkoku jedno jest niezmienne — upał. Zaś kwiecień i maj to miesiące zabójcze, z roku na rok gorętsze. Posłuchajcie dobrej rady i omijajcie miasto w tym czasie. Mieszkając tu w tych miesiącach nie ruszyliśmy tyłka dalej, niż na przedmieścia, za to doskonaliliśmy sztukę poruszania się klimatyzowanymi szlakami i wynajdywania klimatyzowanych atrakcji. Opowiemy wam co robić z dzieckiem pośród szkła i stali, i gdzie szukać wytchnienia w najgorętsze dni. No i zapraszamy do wpisów z ubiegłych zim, bo przecież o Bangkoku już nie raz u nas było.
Komentarze