Kiedy już się znudzi nadmiar błękitu (załóżmy, że to może się znudzić), wystarczy kilka godzin, by zagubić się w nadmiarze zieleni. Przepis jest prosty — kupujemy bilet i wsiadamy w pociąg. Choć my akurat postanowiliśmy wsiąść w autobus.

Najpierw złapaliśmy busa do Galle. 20 minut. Potem bus do Matary. Godzina z kawałkiem. Tu zjedliśmy  wyborne śniadanie i złapaliśmy bus do Wellawaya. 5 godzin. Znaleźliśmy się u podnóża gór. Liczyliśmy, że stąd dostaniemy się już wprost do Haputale, ale los nie był łaskawy. Kolejny autobus do Bandarawala. 2 godziny. Gdy mijaliśmy turystyczną miejscówkę Ella zaczęliśmy dumać nad zmianą planów i pozostaniem tutaj, ale podobieństwo Elli do Krupówek zawróciło nasze plany na pierwotne tory. Umęczeni dotarliśmy do miejsca, gdzie czekał ostatni już autobus. Ale najpierw… przeszedł nas dreszcz. Dreszcz zimna. Już niemal nikt nie pamiętał tego uczucia — tu jest zimno! Marysia zaczęła podskakiwać, chuchać i dmuchać. Włożyliśmy bluzy i poszliśmy po rozum do głowy — wzięliśmy tuk-tuka. 20 minut i witajcie w Haputale! 1500 m n.p.m. Brrr!

Z tarasu piękny widok na dolinę. Ale cóż z tego, skoro jest tak zimno, że nie da rady wieczorem siedzieć i się delektować.

Przywitały nas chłód i ciemność. Mieszkańcy w puchówkach, czapkach i opatuleni chustami zerkali z uśmiechem. Niech sobie nie myślą, że nie jesteśmy przygotowani. Hotel znaleźliśmy dosyć szybko, bo też nie ma tu w czym wybierać. Warunki dosyć podłe, ale i cena adekwatna. Za to z tarasu piękny widok na dolinę. Ale cóż z tego, skoro jest tak zimno, że nie da rady wieczorem siedzieć i się delektować. Poszliśmy więc na późną kolację, która wynagrodziła trudy tego dnia. W Haputale wcześnie spać nie chodzą, więc znaleźliśmy kilka interesujących lokali. Generalnie wszystkie podobne. Choć podają dania na na aluminiowych talerzach wyłożonych folią, a czystością też nie grzeszą, witają wszystkich z radością i układają menu na życzenie z wszystkiego, co da się znaleźć w garach. Wychodzi niezwykle tanio i niezwykle smacznie — smażone ryże na kilka sposobów, kurczaki tandori, curry. To dobra wróżba dla Hill Country, bo co myślimy o kuchni Sri Lanki to już wiecie.

Następnego dnia wyruszyliśmy w pole. Pole herbaty, oczywiście. Wynajęliśmy tuk-tuka z kierowcą  i przewodnikiem w jednym. To najlepszy sposób na swobodne poruszanie się po okolicy i zobaczenie najciekawszych miejsc. A co w okolicy? Najstarsza plantacja Sir Liptona. Podobno lubił wracać w to miejsce, siadać na wzgórzu zwanym obecnie Lipton’s Seat i wpatrywać się w swoją zieloną krainę. Z wysokości 2000 m n.p.m. widok jest naprawdę piękny. Przy punkcie widokowym znajduje się malutka herbaciarnia, gdzie oprócz herbaty podają przepyszne lokalne przekąski. Zostańcie tu na dłuższą chwilę. Potem warto powłóczyć się pomiędzy herbacianymi krzakami. Szczyt znajduje się jakieś 20 km od miasteczka, ale można pokusić się na chociaż częściowe przejście trasy na piechotę. My odesłaliśmy tuk-tuka w inne miejsce i powędrowaliśmy. A po drodze wioski, małe świątynie hinduistyczne (na polach pracują głównie Tamilowie, wyznający hinduizm), jest malowniczy staw pełen ryb, które można karmić. No i przede wszystkim zieleń, zieleń, zieleń… Jest też przetwórnia herbaty Danbatenne. Malutka i stara, polecam zwiedzić. Zaskoczyło nas np. że cały cykl produkcyjny od momentu zebrania liści trwa tylko dobę!

Wspomnę jeszcze o pobudkach w Haputale — budziły nas modlitwy z meczetu. O nieprzyzwoicie wczesnej godzinie, bo było jeszcze ciemno. I nieprzyzwoicie głośne, bo z megafonu. Nie, nie, bynajmniej nam to nie przeszkadzało. To było wyjątkowe. Zresztą my uwielbiamy muzułmańskie śpiewy. Jest tutaj w górach spora społeczność muzułmańska i na horyzoncie można zobaczyć wiele meczetów. Od tych dźwięków się tutaj nie uwolnicie.