Kraj wyspiarski. Brzmi pięknie. Mieć jacht, nieograniczony czas i pływać od wyspy do wyspy. Jednak dla tych, którzy jachtu nie posiadają, a chcą zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie, Filipiny to podróżnicza zmora. Szybkie przemieszczanie się po wyspach to wyzwanie. Marzenia o jachcie trzeba zamienić na bilety lotnicze.
Nasz plan podróży wyglądał dosyć standardowo. Manila, góry i wyspy. Zatoczyliśmy całkiem zgrabne kółeczko.
Skorzystaliśmy z czterech wewnętrznych lotów. To jednak nie znaczy, że byliśmy na miejscu w godzinę. Choć każdorazowo nasza podróż skracała się o co przynajmniej pół doby, dostanie się do celu zajmowało dzień. Gdyby mieć czas, wówczas to nie problem. Nawet podróżując z dzieckiem. Jednak czując presję czasu, spiesząc się i pakując dziecko pod pachę, żadna to przyjemność podróżowania. Bywa bowiem, że podróż to ciężka robota. Poranne pobudki, ciągłe przesiadki, podsypianie na dworcach, rozpakowywanie się i pakowanie od nowa. Dla 4 latka to duże wyzwanie. Często i dla nas.
Dlaczego podróż trwała dzień choć lataliśmy samolotem? Bo samolot do celu nie zawoził.
- By dostać się z Banaue do Donsol należało spędzić noc w autobusie do Manili, kilka godzin na lotnisku i godzinę w samolocie do Legazpi. Dalej było szukanie hotelu i zmiana planu, gdy takowego nie znaleźliśmy. A więc łapiemy trycykla na dworzec, godzinę w busie do Donsol i zostało już tylko szukanie hotelu… Doba. Gdyby nie samolot, trzeba by doliczyć 10 godzin w autobusie.
- By dostać się z Donsol na Panglao wystarczyła godzina w busie do Legazpi, godzina samolotem do Cebu, godzina w taksówce do przystani, 3 godziny promem na Bohol, stąd taksówka na Panglao i szukanie hotelu… Pół dnia. Gdyby nie samolot, należałoby doliczyć kilka godzin w autobusie do Ormoc i kolejnych kilka na promie do Cebu, a więc i konieczność przenocowania gdzieś po drodze.
- By dostać się z Panglao na Palawan zaczęliśmy podróż w taksówce na Bohol, dalej były 3 godziny promem na Cebu, a tutaj nocleg, by złapać samolot o świcie. W godzinę dolecieliśmy do Puerto Princessa, potem 5 godzin busem do El Nido. I kiedy już myśleliśmy że to koniec tułaczki przyszła zmiana planu – przespaliśmy się, po czym bladym świtem wskoczyliśmy na łódź na Coron. 8 godzin bujania na falach i byliśmy na miejscu. Półtora dnia. Zdążyliśmy zapomnieć, że po drodze był jakiś samolot. Ale gdyby nie on… trudno przewidzieć ile czasu pochłonęłoby dopłynięcie na Palawan. Z Cebu nie ma bezpośrednich rejsów. Rejsy z przesiadkami, przez wyspy gdzieś po drodze, zajęłyby kilka dni. Choć marzyła nam się przeprawa lokalnym statkiem, jak po Amazonce w drodze do Tabatinga. Małe porty na zapomnianych wyspach, wyczekiwanie na kolejną łódź, spanie na pokładzie… Czyż nie tak powinna wyglądać podróż po wyspiarskim kraju? Ano właśnie tak. Trwałaby nie 3 tygodnie, a 3 miesiące.
- By dostać się z Busuangi do Manili i dalej do domu…
Tak więc bez samolotów trudno się obejść. Kolej? Na Filipinach nie istnieje. Linia łącząca Manilę z Legazpi nie funkcjonuje. Autobusy? Jak najbardziej. Przewoźników jest wielu, zwłaszcza na popularnych turystycznych trasach. Ich jakość jest podobna, czyli podobnie średnia. Trafiają się karaluchy i poprute siedzenia, zdarza się, że maszyna nie chce ruszyć.
Na krótszych trasach królują małe busy. Bez rozkładów jazdy, ruszają gdy wypełnią się ludźmi. W miastach rządzą cudownie kolorowe jeepneye i wszelkiej maści trycykle. Nie możecie odmówić sobie podróży tymi środkami transportu.
Jedźcie i próbujcie wszystkiego!
Komentarze