No nie, na birmańskiej plaży nie było tak, że żyliśmy tylko bananowymi śniadaniami, plażą i wieczornym ryżem u lokalnej rodzinki. Nosiło nas jak zwykle.

Jest w Chaung Tha trochę atrakcji do zaliczenia. Choć przyznam, że atrakcyjniej brzmią, niż w rzeczywistości wyglądają. Niemniej polecam. Najlepiej samemu sprawdzić zamiast słuchać, co gadają inni. Dają one dobre zrozumienie tego, co oznacza często używane przez nas hasło „na birmańską skalę”. Tak więc zdecydowaliśmy się na trzy wypady w teren, a tak dokładnie to w morze…

Pierwszą z nich był snorkling. Zaskoczyło nas, że można tu snorklować i jest co oglądać pod wodą. Nie wpadliśmy na żadne informacje na ten temat i raczej Birma nie kojarzyła nam się z rafami koralowymi. Tym bardziej więc ciekawość nasza się wzmogła. Sprzęt mieliśmy ze sobą, więc nic nie stało na przeszkodzie. Wynajęliśmy przewodnika, łódkę i w morze. Najpierw jedna wyspa, potem druga. Może tam, a może tam, a może trochę głębiej, a może bardziej w morze, bo może jednak gdzieś zachował się kawalątek czegoś na wzór rafy? Nie, przykro nam. Choć przewodnik uparcie twierdził, że to są rafy. No tak, na birmańską skalę były to rafy. Trafiło się nawet kilka kolorowych rybek.

Druga wycieczka to wypad na ryby. I znowu nasz stary przewodnik, ta sama mała drewniana łódka. Oddalamy się od lądu, by przycumować gdzieś na dzikiej plaży. Dziewczyny zostają, chłopaki wyruszają na połów. W ich rękach nasza wieczorna kolacja. Wędki w dłoń – mam na myśli kawałek linki w haczykiem i przynętą – i zaczęło się wyczekiwanie, aż coś złapie. W małej drewnianej łódce, w prażącym słońcu spędzili w sumie kilka godzin, wpatrując się w wodę. Co by nie mówić, do tego sportu trzeba mieć predyspozycje :). My tymczasem na nieco zaśmieconej plaży zmagałyśmy się z falami i goniłyśmy małe krabiki. Nasi rybacy wrócili z kilkoma złowionymi rybkami. Chwila odpoczynku i powtórzyliśmy manewr na innej plaży i przy innym łowisku. Połów można uznać za udany. Uzbierało się na całkiem porządną kolację.

Trzecia wycieczka prowadziła do lasów namorzynowych. Nigdy takich nie widziałam, więc byłam mocno rozentuzjazmowana. Miałam w głowie obraz dzikich i splątanych lasów, w które wpływamy powolnie, dookoła tylko odgłosy dżungli i pluski spłoszonych zwierzaków. Niestety tutejsze lasy namorzynowe były zdecydowanie na birmańską skalę. Jak tłumaczył nasz przewodnik robiąc zamaszysty ruch ręką „tutaj były kiedyś lasy namorzynowe, ale zostały wycięte”. Teraz były to zaledwie wielkie krzaki i trawy zarastające brzeg kanałów. Ale wycieczka była przyjemna. Zwiedziliśmy okoliczne wioski, popływaliśmy pustymi kanałami, Marysia zaprzyjaźniła się z małpką i odespała swoje na bujającej łodzi.

Kilka porad praktycznych. Wynajmując najtańszą, a więc bardzo prostą łódź pamiętajcie o osłonie przed słońcem. Nie ma na nich zadaszenia, a na morzu ciężko się schować. My zaimprowizowaliśmy dach, wykorzystując świeże liście bananowca. Może to brzmi kiepsko, ale parasol nie byłby złym pomysłem, bo czapki to w birmańskim słońcu za mało. Zwłaszcza dla dziecka.

A po tak spędzonym dniu nie zostało nam nic innego, jak udać się na dziką plażę do zaprzyjaźnionej rodzinki i tam doczekać zacodu słońca…