Wreszcie się udało. Przyszedł ten dzień, kiedy byliśmy w stanie wstać z łóżek i pojechać na jezioro Inle. Wygląda ono baśniowo. Dokładnie tak, jak na zdjęciach. Z porannych mgieł nad jeziorem powolnie wyłaniają się sylwetki rybaków stojących na łodziach i rzucających sieci.

Tą poranną część wycieczki wspominam najlepiej. Chłodne powietrze, orzeźwiająca woda, delikatne światło. Wszystko dzieje się jak w zwolnionym filmie, leniwie, spowite poranną mgłą. Aż żal, że poprzednie poranki spędzaliśmy w łóżku. A można było zrobić wycieczkę tylko o tej porze – pobudka o 4 rano i wypłynięcie na jezioro, by przywitać budzące się słońce, przepłynięcie między łodziami rybaków i powrót. My wybraliśmy całodniową wycieczkę po Inle i jego okolicach. Zasiedliśmy na drewnianych ławkach wąskiej łodzi, silniki zawyły i ruszyliśmy kanałem w stronę otwartego jeziora. Marysia, jeszcze dobrze nie obudzona, wtulona w tatę i otulona kocem, sprawiała wrażenie, że nie wie co się dzieje i gdzie jest. Na jeziorze wyłączyliśmy silniki i zwolniliśmy tempo. Zapadła błoga cisza, spojrzeliśmy na wzgórza Szan w oddali i chyba dopiero wtedy się obudziliśmy. Pływaliśmy obserwując rybaków i odbijające się w wodzie słońce. I to wszystko. Więcej nie trzeba.

Rybacy na Inle słyną z charakterystycznego sposobu łowienia ryb. Swoje sieci mają uwiązane na bambusowym stelażu, który zanurzają w wodzie jedną nogą stojąc na skraju łodzi, jednocześnie drugą nogą wiosłując. Ubrani w długie longyi wyglądają niczym tancerze tajemniczego baletu. Zapewne nie lubią łodzi pełnych turystów, podpływających blisko i płoszących ryby. Ale ich urokowi tak trudno się oprzeć.

Co jeszcze było w planie wycieczki:

  •  Wizyta w warsztatach tkackich i jubilerskich, oraz w zakładzie produkującym cygaretki. Można podpatrzeć pracę, obejrzeć narzędzia, kupić wytwarzane produkty i napić się herbaty. Marysia zawsze ma co robić w takich miejscach. Wszystko wygląda ciekawie i wszyscy chętnie pozwalają jej wypróbować, jak co działa i co z tego wychodzi. Radość dla obu stron.
  • Ruiny klasztoru In Dein. Za tę opcję wycieczki trzeba dodatkowo zapłacić. Ale warto. Do świątyni dopływa się długim i wąskim kanałem. Była późna pora i czas popołudniowych ceremonii – na bambusowych pomostach kobiety myły włosy, robiły pranie, mężczyźni pływali, gdzieś obok kąpały się bawoły. Zwykłe codzienne czynności, a dla nas spektakl. Do ruin trzeba odbyć pół godzinny spacer. W knajpce przy przystani zostawiamy Marcina i Marysię, która ucięła sobie popołudniową drzemkę. Mijamy kramy dla turystów, dzieciaków grających w chinlon (coś na wzór zośki) i docieramy na miejsce. Polecam tę dodatkową wycieczkę. Ruiny i okolica są tego warte.
  • Pływające ogrody. Zrobiły wrażenie w stylu „i to są te ogrody??”. Gdyby nikt nie powiedział, moglibyśmy nie zwrócić uwagi.
  • Miejce, w którym buduje się tradycyjne birmańskie łodzie.
  • Klasztor Nga Hpe Chaung (Skaczących Kotów). Nie licząc samego kasztoru na palach, atrakcje były trzy:
    • koty, którym rzeczywiście zdarza się skakać na komendę starego mnicha, ale generalnie one po prostu wszędzie są,
    • Marysia, która postanowiła także zostać kotem, co powodowało radość wszystkich turystów,
    • birmańska ekipa filmowa, która akurat kręciła 1058 odcinek birmańskiego serialu. 
    • Życie codzienne na wodzie, wodne wioski i miasteczka, wodne drogi, domy i sklepy, szkoły i boiska na palach, wodne ogrody przy domach, wodne knajpki i restauracje, po prostu życie na wodzie.

I tak minął cały dzień. Wróciliśmy po zachodzie słońca. Następnego dnia mieliśmy pożegnać się Marusiem, który wracał do Bangkoku, a sami udać się w stronę Baganu. Szczerze mówią, nie mogliśmy się doczekać, by wreszcie pojechać dalej.