Opuściliśmy Tbilisi niezaspokojeni. Zabrakło czasu na łaźnie, kolejkę na wzgórze, zamek i jeszcze kilka pysznych chinkali. Ale cieszyła nas wizja ośnieżonych szczytów, do których mieliśmy dzisiaj dotrzeć. Na ulicznych straganach zaopatrzyliśmy się w owoce, warzywa, pieczywo i ruszyliśmy na północ.
Droga Wojenna to dosyć popularna trasa gruzińskich wojaży. Tylko miejscowi robili zdziwioną minę słysząc o „drodze wojennej” i zdaje się nie mieli pojęcia, gdzie my właściwie planujemy dotrzeć. A celem naszym jest Stepancminda – miasteczko u podnóża wygasłego wulkanu, jednego z najwyższych szczytów Kaukazu. Mowa o pięknym lodowym Kazbeku, liczącym ponad 5 000 m n.p.m. Drogą tą przez całe wieki przetaczały się armie rzymskie, perskie czy mongolskie, potem rosyjskie czołgi w drodze do Czeczenii i Dagestanu. A obecnie głównie jeepy na rosyjskich blachach i TIRy. Jadąc z Tbilisi warto zatrzymać się w kilku miejscach, a pierwsza na trasie jest Mccheta – jedno z najstarszych miast, niegdyś stolica. Miasto jest obiektem dumy Gruzinów i szybko zrozumieliśmy dlaczego – zainwestowano w nie dużo pieniędzy. Mam wrażenie, że od przedmieść po samiutkie centrum, wszystko zostało postawione na nowo lub chociaż przemalowane. Spacerując tutejszymi uliczkami, po świecącym bruku i równiutkich chodnikach, czuję się jak w podalpejskim kurorcie. Spotykamy tylko turystów i sprzedawców pamiątek. Doskwiera nam ten klimat, więc zajrzeliśmy do katedry Sweti Cchoweli i ruszamy dalej. A dalej, nie licząc ośrodka narciarskiego w Gudauri, wszystko już było po staremu – ruiny, zapomniane stacje benzynowe, górska droga i piękny Kaukaz.
Nocleg i strawa same nas znalazły.
Po jakiś 2 godzinach dotarliśmy do przełęczy krzyżowej. To najwyższy punkt Drogi Wojennej (ponad 2300 m n.p.m.) i jednocześnie odczuwalna zmiana warunków podróżowania. Tempo spada do 20 km/h, asfalt zamienia się w dziurawą żwirówkę, co chwila kąpiemy się w fontannach topniejącego śniegu. No właśnie, tak nam go brakowało! Jest śnieg.
Po przekroczeniu przełęczy szybko dotarliśmy do Stepancmindy. Nocleg i strawa same nas znalazły. Stara rozpadająca się łada dogoniła naszego merca zanim dojechaliśmy do końca ulicy, a siedzący w niej, uśmiechnięty od ucha do ucha Gruzin dobrze wiedział, czego nam trzeba. Popilotował nas do gościnnego domu, gdzie mieliśmy się najeść, wyspać i wypocząć. Ale wcześniej jeszcze… Cminda Sameba.
Niestety wybraliśmy opcję „dla leniwych”. Oczywiście całą winę zrzucamy na Marysię. Jednak gdyby mieć do dyspozycji cały dzień, do starego klasztoru leżącego na wysokości 2170 m n.p.m. wdrapalibyśmy się z Marysią na własnych nogach. Myślę, że zajęłoby to około 3 godzin. Trochę na nogach, więcej w nosidełku, z przerwami na rzucanie kamykami i zbieranie patyków. Droga mocno kamienista, momentami stroma, ale nie wymagająca specjalnych przygotowań. Starczą pełne buty, woda i postanowienie dotarcia na szczyt. Nasz sposób był może szybszy, mniej męczący, ale nie pozbawiony atrakcji. Starą, zgruchotaną ładą dotarliśmy tam w 15 minut, wyprzedzając jeepy z napędem na cztery koła. Nasz lokalny przewodnik zabawiał nas historiami o japońskich turystach i samochodach, które stoczyły się w przepaść. Widząc, że cel blisko, wyskoczyliśmy z naszego wehikułu, by ostatnie podejście zaliczyć na własnych nogach. No i znowu to samo… ależ tu pięknie.
Komentarze