Gruzja jest piękna. Gruzja jest biedna (ale nie tania). Gruzja wcale nie jest taka mała. Jest różnorodna i bardzo smaczna. Gruzja jest doskonałym miejscem dla dzieciaków. Do Gruzji będziemy musieli jeszcze wrócić.
Jadąc górzystą drogą co chwila widzimy nowe krajobrazy. Zmieniają się góry, przestrzenie, kształty, roślinność. Za każdym zakrętem wzdychamy „ale tu pięknie”. Marysia też ma na co patrzeć – co rusz na drodze staje nam samotna krowa, środkiem przetacza się stado owiec, innym razem maszerują świnie. Wtedy stajemy, otwieramy okna i rozbawieni czekamy. A malutek liczy i udaje, że rozumie ich mowę „beeee, meee, muuu, kwiiiik”.
Gruzja jest doskonałym miejscem dla dzieciaków. Do Gruzji będziemy musieli jeszcze wrócić.
Kontrastem dla tych pięknych okoliczności przyrody są zrujnowane wsie i miasteczka. Bieda się przelewa. Podobno połowa mieszkańców Gruzji mieszka w Tbilisi, co tłumaczy częsty tutaj widok – opuszczone domy, szkoły, urzędy, fabryki. Mam wrażenie, że połowa zabudowań każdego miasteczka to pustostany. I te opuszczone fabryki, monumentalne i rozległe. Niechciana pamiątka sowieckich czasów. Sierp i młot płowieje na ich kominach, a w środku hula wiatr. No i coś jeszcze – bloki. Niby nic dziwnego, w Polsce też je mamy. Ale gruzińskie blokowiska to zupełnie inna „jakość”. Wyrastają niespodzianie pośród gór. Mała wioska, małe domki, dwa sklepiki i nagle 15 piętrowy kolos. Gdyby nie pościel susząca się za oknami nie pomyślałabym, że ktoś tam mieszka. Brudna, oskubana, bywało że częściowo spalona lub zawalona betonowa płyta. W większych miastach kontrastów jest równie dużo. Widać inwestycje (zresztą na dobrym poziomie), a tuż obok stare, walące się domy. Znamiona czasów transformacji.
Na szczęście przyroda robi większe wrażenie, niż to wszystko razem wzięte. Jeżdżąc między górami, patrząc na ośnieżone szczyty Kaukazu, przybijając się przez pustynne wzgórza mamy wrażenie, że trafiliśmy do jakiejś cudownej krainy. A wszystko bajecznie udekorowane ruinami zamków, twierdz i kościołów sprzed wieków.
Pośród tego mieszkają Gruzini. Gdyby dobrze znać rosyjski, można by w ich towarzystwie spędzić wiele upojnych godzin. Widać gołym okiem, że lubią pojeść, popić i pogawędzić do białego rana. Przy plastikowych stołach, nad butelkami pędzonego w domach wina, zasiadali głównie mężczyźni. Spotykaliśmy ich przy lokalnych sklepikach, nad rzeką, w ogródkach. Jeden podjeżdżał konno, inny zgruchotaną ładą. Zerkali na nas badawczo, raczej z rozbawieniem niż wrogością. Byliśmy dla nich równie ciekawym zjawiskiem, co oni dla nas. Choć bez ruskiego kiepscy z nas byli towarzysze biesiad, przyjmowano nas „czym chata bogata”. My niestety pa ruski niet, za to bez problemu dogadywali się z Marysią. Ona zresztą chętnie dawała się porwać całej gruzińskiej rodzinie lub znikała w kuchni, gdzie matka rodu pichciła dla nas chinkali, chaczapuri, kolendrowe zupy i inne smakołyki. Ale o tym już w innym poście…
Komentarze