Chyba nam się dziecko starzeje. Przepraszam, dojrzewa. Zaczyna wiedzieć czego chce, ale przede wszystkim, czego nie chce. I nie wiadomo czy chodzi o kolor, smak, zapach, kształt czy konsystencję. Obawiam się niestety, że chodzi o to, że „nie, bo nie”.
Podobno małe dzieci nie wybrzydzają. Zasadniczo zjadają co się im poda, zwłaszcza kiedy widzą, że inni też to jedzą (no chyba, że jest zielone). Ten etap rozwoju malucha jest fantastyczny, można patrzeć jak bez uprzedzeń chłonie wszystko nowe i delektować się. Należy ten czas wykorzystać, by uczyć różnych, przeróżnych i najrozmaitszych smaków. Od kiedy Marysia rzuciła słoiczki podsuwaliśmy jej wszystko, co naszym zdaniem warto jeść. Zwłaszcza to, co rzadko gości na polskich talerzach i czego nie serwują ani u babci, ani w przedszkolu. Obrazowo ujmując, pokazywaliśmy jej kulinarny świat spoza kręgu ziemniaka, kotleta w panierce i mizerii. Tak więc od małego jadła krewetki, małże, ryby, avocado, mango, ryżowy makaron, kokosowe zupy, delikatne curry itd. A wszystko z aromatycznymi i kolorowymi przyprawami z różnych stron świata (no chyba, że były zielone). Wszystko to jadła i uwielbiała. Każda nowa potrawa była witana z entuzjazmem. Jedyne jej zmartwienie to „czy jest ośtle?”. Stosowaliśmy różne triki ułatwiające przełamanie ewentualnych lodów np.:
- dodanie do dania czegoś, co bardzo lubi np. ryż
- pokazanie, jak fajnie można jeść pewne rzeczy np. krewetki, łapiąc je za ogonek
- snucie opowieści o tym, skąd te potrawy i jakie dzieci je jedzą
Kiedy małe dzieci nieco podrosną ta otwartość na „nowe” zamienia się w otwartość na „znane i lubiane”. Obserwując Marysię podczas ostatnich wakacji zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest właśnie na etapie tej wielkiej zmiany. Oznaki nie pozostawiają złudzeń:
„…ryziu”.
Zapamiętajmy, w wieku 3 lata i 2 miesiące nadszedł ten moment.
Komentarze