Druga część himalajskiej przygody to właściwie historia schodzenia i zbliżania się do domu. Zajęło to kilka dni, ale chyba tak już jest, że kiedy osiągnie się najwyższy punkt, cała reszta zdaje się być łatwiejsza. A to bardzo mylące wrażenie.

Dzień 4

Kolana płaczą
Tadapani – Ghandruk
Dystans 7,5 km
Przewyższenie 62 m
Czas marszu 3 h

Po kilku dniach życia w trekkingowym rytmie pobudka bladym świtem zdaje się być zupełnie naturalna. A jak wygląda trekingowy rytm życia? Wraz z zachodem słońca spada temperatura. Wtedy dobrze być już w wiosce i mieć wybrane miejsce do spania. Po kolacji, zjadanej w jedynym ciepłym miejscu – restauracji ogrzewanej kozą – wszyscy zazwyczaj zmykają do pokoi. W zimnych, a czasami i ciemnych pokojach (w Tadapani notorycznie wysiadał prąd) życie szybko ucicha. Najdalej o 21 wszyscy śpią. Zaś pianie kogutów oznacza, że można zacząć walkę z kołdrą i wygrzebywanie się z łóżka. Im szybciej tym lepiej, tutaj nie ma co się ociągać. Po porannym seansie wschodu słońca jemy śniadanie, pakujemy się i ruszamy dalej. Tym razem do Ghandruka. Przed nami miła perspektywa, tym bardziej, że trasa nie wygląda na długą. Poza tym tęsknimy za Ghandrukiem, lubimy tę wioskę, znamy ją dobrze sprzed 5 lat i jesteśmy ciekawi, co się zmieniło po trzęsieniu ziemi.

Gdyby Marysia miała towarzysza do wędrówki, mogłaby nabrać przekonania, że Himalaje to plac zabaw.

Droga tego dnia jest wyjątkowo malownicza. Coraz bardziej zielono, po śniegu zostało niewiele śladów, schodzimy już z wysokich gór. Początkowo maszerujemy długo prosto, dalej czeka nas kilka podejść i wreszcie bardzo długie, strome zejście kamiennymi schodami. Kolana cierpią. Myśleliśmy o tych, którzy trasę tę pokonują w przeciwnym kierunku. Trudna droga przed nimi i cieszyliśmy się, że zaczęliśmy od przeciwnej strony.

A Marysia dalej swoje. Kiedy my w skupieniu wytężaliśmy siły, ta skakała dookoła nas, wbiegając i zbiegając, wspinając się na drzewa, zaglądając do zagród w poszukiwaniu psów. Każda przerwa była na wagę złota, ale rzadko z powodu zmęczenia – była to okazja do przełamania monotonii maszerowania. Gdyby miała towarzysza do tej wędrówki, mogłaby nabrać przekonania, że Himalaje to plac zabaw.

Ostatni, prowadzący wprost do Ghandruka odcinek, to piękna, płaska ścieżka z widokiem na nową dla nas, rozległą dolinę. Leniwe słońce, uśpiona wioska. Zgodnie z planem do naszej ulubionej „German Bakery” dotarliśmy wczesnym popołudniem. Czuliśmy się jak w domu i trochę jakby trekking już się skończył. Nadszedł czas relaksu i rozleniwienia. W tej atmosferze wynajęliśmy hotel-nagrodę. Ghandruk Village Eco Lodge, z łazienkami w pokojach, z pięknym widokiem, pachnącą pościelą. Ale w Ghandruku jest z czego wybierać, hotelików tutaj sporo, różnej maści i oferujących różne warunki. Można spokojnie przejść wioskę i wybrać coś dla siebie. Tylko w czasie nepalskich świąt warto zadbać o wcześniejszą rezerwację, gdyż przyjeżdża tu sporo turystów z Katmandu.

Tuż obok hotelu mieliśmy naszą ulubioną „German Bakery” – miejsce na śniadania i tymczasowe biuro. No tak, bo praca jak zawsze jechała z nami. Dla żyjących i pracujących podobnie jak my, dobra wiadomość – na tej trasie Internet dostępny jest każdego dnia. Może nie non-stop, bo w niektórych dolinach sygnał GSM nie jest osiągalny, ale we wszystkich hotelach dostępny był Internet. Oczywiście o ile był prąd.

Dzień 5

Zasłużony relaks
Ghandruk
Dystans 2 km
Przewyższenie 250 m
Czas marszu: trudny do określenia

Tego dnia długo spaliśmy. Potem długo leżeliśmy. Potem długo jedliśmy śniadanie. Potem kręciliśmy się po wiosce, to w górę, to w dół, włócząc się urokliwymi kamiennymi uliczkami. Dla rozgrzewki wdrapaliśmy się do świątyni Meshram Baraha Temple. Tam kolejna porcja lenistwa z widokiem na Annapurnę. Wszystkim życzę, by podczas trekkingu mieć jeden taki dzień. Wcale go nie planowaliśmy, ale w tych okolicznościach przyrody nie było nam ciężko plany odrobinę zmienić. Postanowiliśmy zejść do bazy krótszą trasą, by móc jeden dzień spędzić w Ghandruku. I to była doskonała decyzja.

Ghandruk nie jest aż tak małą wioską. Jest tutaj kilka muzeów, klasztor, bank, dużo fajnych knajpek ze słodkościami i pięknymi widokami. Dookoła sporo malowniczych, krótkich tras, niemal obowiązkowych, bo po tych wszystkich dniach nogi nie chcą spocząć. Marysia poznała nową nepalską koleżankę, było więc towarzystwo do zabawy, do pogadania, do wymiany wrażeń. Nikomu nie spieszyło się do powrotu.

Dzień 6

Długo i smutno
Ghandruk – Nayapool
Dystans 16 km
Przewyższenie 200 m
Czas marszu 4,5 h

Zejście okazało się dłużące, z czasem wręcz nużące. To chyba efekt „ostatniego dnia”. Zwyczajnie ociągaliśmy się przed powrotem.

Droga do Nayapool to ciągłe, niezakłócone żadnych podejściem schodzenie. Najpierw szlakiem, aż do… dokładnie tak, zajezdni autobusowo-jeepowej. Choć pierwsze pojazdy można spotkać znacznie wyżej, tuż pod zejściem ze szlaku z Ghandruka. Oj tak, kuszono nas podwózką do samej Pokary i ciężko było wszystkim uwierzyć, że nie chcemy skorzystać. Co ciekawe, ceny w tym miejscu były takie same, jak ceny podwózki z Nayapool do Pokary. My jednak szliśmy. Trochę po schodach, trochę ścieżkami, trochę zakurzoną drogą. Momentami bardziej stromo, po zejściu do doliny znowu szeroką, prostą drogą.

Maszerowanie weszło nam w krew, poddaliśmy się temu rytmowi, nasze ciała przyzwyczaiły się do codziennej dawki wysiłku, polubiły to. Marysia także smuciła się końcem himalajskiej przygody. Chciała iść nadal. Tak to właśnie działa, bez względu na wiek. Nakręca. Wciąga. Ale niestety to był już koniec. Jeszcze tylko punkty kontrole, przejście przez Nayapool, ostatni most i powrót do Pokary.

 

Nasz trekking odbyliśmy na przełomie marca i kwietnia. Jest to doskonały czas na jego zaplanowanie. Inna opcja to październik i listopad, jak robiliśmy to 5 lat temu. Pogoda zmienna, ale nie możemy narzekać – zachmurzenie i deszcze pojawiały się w przewidywalną regularnością, zawsze późnym popołudniem. Można się było dostosować do ich rytmu.

Wszystko zajęło nam 6 dni, w tym 5 dni maszerowania. Dla rodzinnych wycieczek to bardzo komfortowe tempo. Szybcy i sprawni mogą tę trasę pokonać w 4 lub nawet 3 dni. Trasy są świetnie oznakowane, po drodze jest wiele hoteli i restauracji. Co rusz małe wioski zamieszkałe przez ludzi otwartych do udzielenia pomocy i wskazówek. Przewodnik nie jest na tej trasie konieczny, bo doprawdy trudno się zgubić i wpakować w tarapaty. A gdyby coś się wydarzyła, przewodnika i portera można zatrudnić w drodze.

Ciekawą opcją jest rozpoczęcie trekkingu w dolnym Mustangu, w Jomson, a zakończenie podobnie jak my w Nayapool lub okolicy, z przejściem przez Poon Hill. Do tego potrzeba jednak kilku dodatkowych dni, których nie mieliśmy, a pośpiechu na trasie woleliśmy uniknąć. Ale będącym na etapie planowania trasy pozostawiamy to do rozważenia – mityczny Mustang, ale w strefie, w której nie są jeszcze wymagane dodatkowe pozwolenia i opłaty.

 

ZNAJDŹ NOCLEG W HIMALAJACH: 


Booking.com