Był początek września, kiedy zobaczyliśmy informację o srogich opadach śniegu w austriackich Alpach. W głowie zapaliła się żaróweczka. Niedługo wyjeżdżamy do naszego tropikalnego domu, kto wie, kiedy zimę przyjdzie nam zobaczyć. A Marysia tak bardzo polubiła narty ubiegłego roku. Co prawda mieliśmy zimowy plan awaryjny, by poszukać śniegu w Japonii, ale skoro spadł zaledwie 1000 km od naszego domu…

Namówiliśmy przyjaciół, wynajęliśmy samochód, spakowaliśmy sprzęt i wyruszyliśmy w stronę Tyrolu. To była szybka decyzja i wielu stukało się w czoło. Przecież to jeszcze lato! Ale nas martwiło tylko jedno – opady śniegu. Impulsywnie  sprawdzaliśmy prognozy pogody – padało, padało i padało. Według przewidywań miało padać, padać i padać. I kiedy przyjechaliśmy na miejsce dokładnie tak było! O, właśnie tak…

Zanim jednak dotarliśmy na miejsce trochę się musiało wydarzyć, ale ogarnęliśmy to w mgnieniu oka. No bo ile trzeba, by przygotować się latem na zimowy wyjazd? Przysiąść na chwilę z telefonem, aby:

  1. Sprawdzić kalendarz. Nic pilnego, niezwłocznego i „niedoprzełożenia”. Oczywiście pracę i szkołę zabraliśmy ze sobą. Były więc poranki z komputerem i lekcje geografii w gondolce, przerobiliśmy też „ó”.
  2. Wybrać lodowiec. W Austrii jest ich kilka, ale my wybraliśmy Hintertux. Tam najwcześniej rozkręciła się zimowa infrastruktura i pogoda zdawała się być najlepsza. My zaś mamy sentyment do tego miejsca.
  3. Sprawdzić sprzęt. Nasz kompletny i w dobrym stanie, ale Marysiowy nie istnieje. Telefony do lokalnych wypożyczalni sprzętu sportowego przypomniały nam, że jeszcze jest lato. Ale w Austrii nie istnieje pojęcie „poza sezonem”, więc zarezerwowaliśmy co potrzebne na miejscu. Szczęśliwie zeszłoroczny kombinezon był prawie „w sam raz”.
  4. Wypożyczyć samochód. Nic trudniejszego, a jednak ten etap kosztował sporo nerwówki. O wypożyczalniach samochodów – tych sieciowych, ale także tych malutkich – można by książki pisać. Choć wcale nie to zarezerwowaliśmy, pojechaliśmy… busem! Co okazało się fantastycznym rozwiązaniem – dzieciaki miały własny ostatni rząd, z miejscem na tony zabawek, a kierowca miał święty spokój, bo żadne wrzaski do niego nie docierały.
  5. Wybrać trasę. Wybraliśmy i polecamy trasę przez Niemcy. Ta przez Czechy może nieco krótsza, ale to nie zawsze przekłada się na szybkość dotarcia do celu.
  6. Znaleźć nocleg. Jakoś straciliśmy serce dla Airbnb, więc tym razem bazowaliśmy na Booking.com. Można tam znaleźć coraz więcej prywatnych ofert. Szukaliśmy czegoś dla sporej ekipy, z przestrzenią do wspólnego spędzania czasu oraz oczywiście wielką kuchnią. No i znaleźliśmy. Jako bonus znalazło się tam jeszcze idealne miejsce dla dzieci – schowek na piecu :).
  7. Spakować się. Cóż wielkiego, trzeba było odnaleźć pudła z zimowymi ciuchami, które wiosną odeszły do lamusa i dorzucić trochę bielizny. A reszta to już tylko… jedzenie! No bo mając taką kuchnię nie mogło się obyć bez kulinarnych orgii. Zresztą, po całym dniu jazdy w śniegu i mrozie, tylko o tym wszyscy marzyli.

To chyba całość przygotowań. Pewnego dnia wstaliśmy o świcie, zapakowali po sam brzeg naszego turbo busa i ruszyliśmy w drogę. Zaskoczoną tak szybkim obrotem spraw babcię zabraliśmy ze sobą. Dementujemy jednak – bynajmniej nie po to, by nam gotowała!

Podroż minęła wyjątkowo gładko, ale cóż dziwnego, wszyscy byli w hiper entuzjastycznych nastrojach. Dzieciaki zabrały ze sobą skrzynię klocków (nie sądziłam, że klocki sprawdzą się w samochodzie) i budowa mieczy oraz kamer, którymi nagrywali relację z podróży, pochłonęła ich na dobre. Po 10 godzinach dotarliśmy do Mayrhofen, ostatniego miasteczka w dolinie Zillertal. Tu mieliśmy kwaterę główną. Dalej droga pnie się  w górę, by po 18 km dotrzeć do położonego na 1500 m n.p.m. Hintertux.