W stronę Kelimutu
Flores można eksplorować lokalnymi autobusami. Jeżdżą często i dojeżdżają niemal wszędzie. Można zafundować sobie przejażdżkę na dachu, na stosie worków z ryżem i kukurydzą. To na pewno przygoda warta uwagi, zwłaszcza dla tych, którzy lubią dreszczyk emocji. Podróżującym z dziećmi proponuję pozostać w środku autobusu, gdzie wśród kóz i kur wrażeń również nie zabraknie. To wersja dla tych, którzy mają czas. Sporo czasu. Nam zaczynało go brakować.
Dlatego do Ende polecieliśmy. Dzięki tanim lotom Geruda Airlines w ciągu pół godziny przemieściliśmy się niemal 400 km w głąb wyspy. Na skuterach potrzebowalibyśmy dwóch dni, a po drodze czyhałoby tyle pokus… Samolotem zaś trafiliśmy prosto do celu – pod Kelimutu. No prawie. Z lotniska w Ende należało jeszcze wziąć taksówkę do górskiego miasteczka Moni, tam wynająć ledwo dyszące skutery i wspiąć się na szczyt wulkanu. Wulkanu tajemniczego i wyjątkowego z wielu powodów – w jego kraterze znajdują się trzy zmieniające kolor jeziora, zaś w ich wody zamieszkują… duchy. Dokładnie duchy przodków. W jeziorze Tiwu Ata Mbutu mieszkają dusze ludzi starych, w Tiwu Nuwa Muri Koo Fai dusze kawalerów i panien, zaś w Tiwu Ata Polo dusze chorych i obłąkanych. Nigdy nie wiadomo, jaki humor będą miały duchy, dlatego trudno przewidzieć, kiedy i jak zmieni się kolor wody w jeziorach. A bywa ona biała, błękitna, granatowa, zielona, czerwona, brązowa, czarna. Komu nie pasuje historia z duchami może przyjąć, że wszystko zależy od aktywności wulkanu i zachodzących w jego wnętrzu reakcji chemicznych. Jednak tutejsi mieszkańcy wiedzą swoje i darzą miejsce wyjątkowym szacunkiem.
Darowaliśmy sobie wschód słońca, w ostatnich dniach bardzo mglisty. Na szczycie wulkanu warto jednak znaleźć się wczesnym rankiem, bo jeszcze przed południem okolica zaczyna tonąć w mglistym niebycie. Podjazd skuterem to 30-40 minut całkiem dobrej asfaltowej drogi z pięknymi widokami. Po drodze należy zakupić bilet wstępu do parku narodowego (150 000 IDR). Warto ciepło się ubrać, co generalnie dotyczy pobytu w górskim Moni. Raczej trudno się rozgrzać podczas 15 minutowego podejścia na sam szczyt, za to na górze czekają sprzedawcy z szeroką ofertą rozgrzewających trunków i chińskich zupek. Jeśli szukacie wulkanu, na który moglibyście zabrać dzieci, Kelimutu jest idealny – szybki dojazd, łatwe podejście, bezpiecznie dojście do samego krateru. Odnotowano jedynie trzy erupcje, ostatnią w 1968 roku.
Nigdy nie wiadomo, jaki humor będą miały duchy, dlatego trudno przewidzieć, kiedy i jak zmieni się kolor wody w jeziorach.
Nie tylko na szczycie Kelimutu można śledzić przywiązanie lokalnych plemion do swoich przodków. Jeszcze wyraźniej widać to wokół ich domów, bowiem właśnie tutaj grzebią swoich zmarłych – pod oknem, w ogródku, czasami nawet na ganku. Groby są niejako elementem wyposażenia – na nich bawią się dzieci, na nich zasiada się na pogawędkę z sąsiadami, rozkłada się jedzenie lub pranie do wysuszenia. Tutaj ze swoim zmarłym chcę się być blisko, chce się nadal dzielić z nim codzienne problemy. Same groby to oczywiście spuścizna po Portugalczykach, którzy narzucili tu katolicką religię, nadal dominująca na wyspie. Jednak mimo dziesiątek lat ucisku ciągle żywe są stare animistyczne zwyczaje i wierzenia. Wygląda na to, że nie jest to nie do pogodzenia – obok kościołów stoją ołtarze do składania ofiar, obok krzyży na ścianach wiszą amulety, a po mszy odprawiane są stare rytuały. To one gwarantują dobre zbiory, powodzenie w małżeństwie i spokój duszy po śmierci. A do kościoła trzeba iść.
Obserwowanie życia mieszkańców Moni wciągało. Chciało się podejrzeć więcej, podejść bliżej, ale zaglądanie pod cudze strzechy bywa krępujące. W niektórych wioskach, znając ciekawość obcych, powołano funkcję lokalnego przewodnika. Wzywano go, gdy tylko pojawili się goście. Chcieliśmy dotrzeć do wioski Jopu kilka kilometrów od Moni. Gdy zatrzymaliśmy się na chwilę, chcąc ogarnąć wzrokiem piękną okolicę i przyjrzeć się tradycyjnym domom z pnącymi się ku niebu dachami (mają imitować szczyty wulkanów), pojawili się mieszkańcy nawołujący nie wiedzieć czy nas, czy kogoś jeszcze. Ale po chwili zjawiła się ona – Mama Maria, i już tam zostaliśmy, choć nadal nie jestem pewna, czy trafiliśmy do Jopu. Mama Maria znała biegle angielski, była córką wodza wioski, zaprosiła nas do najstarszego z domówi i opowiadała. O historii, o swoich przodkach, o lokalnych zwyczajach i próbach godzenia narzuconego katolicyzmu i starych animistycznych wierzeń. W wielu wioskach, także i tutaj, można zatrzymać się na noc lub kilka dni. To chyba najlepszy i najbardziej komfortowy dla obu stron sposób, by poznać się bliżej. My niestety zjawiliśmy się tylko na chwilę i przyznam, że bliższego spotkania z ludźmi trochę mi w tej historii brakuje.
Z przyjaznego i chłodnego Moni wracaliśmy do rozpalonego słońcem Ende. Miasto nie ma wiele do zaoferowania, ale okolica jak wszędzie na Flores – przepiękna. Cały dzień spędziliśmy jeżdżąc skuterami wzdłuż wybrzeża, wspinając się na wzniesienia w poszukiwaniu pięknych widoków i wylegując się na Blue Beach, wyjątkowej plaży pokrytej niebieskimi kamieniami. Nie nadaje się do kąpieli, ale jest idealna do zbierania kamiennych skarbów, huśtania się nad falami, podglądania kobiet zbierających i segregujących niebieskie kamienie. Błogie pożegnanie przed powrotem do Labuan Bajo.
Komentarze