Gonimy warany i pływamy z mantami. Ile atrakcji można znieść w ciągu jednego dnia? Dobrze, że rekiny pojawiły się następnego. A potem były jeszcze płaszczki, żółwie, skrzydlice i setki innych fascynujących spotkań. Ale od początku.

W zasadzie długo nie szukaliśmy. Już drugi odwiedzony kantorek zwany biurem podróży przypadł nam do gustu. Sympatyczny właściciel siedział przy małym biurku obok wielkiej mapy. Nie padło żadne „się nie da”, nie był nachalny, chciał się targować, no i zgodził się zaopiekować naszymi skuterami. Więc wymyśliliśmy to tak… wynajmujemy małą łódź tylko dla naszej piątki, spędzamy na niej dwa dni śpiąc na pokładzie, następnie łódź podrzuca nas na wyspę Kanawa, po czym wraca po nas po kolejnych dwóch dniach. Na ten plan właściciel z uśmiechem odparł „OK”. Koszt wycieczki 2 miliony IDR dla całej pięcioosobowej ekipy. Koszt pobytu na Kanawa to już inna historia.

Dookoła ławice ryb, przy dnie małe płaszczki, rozgwiazdy uśmiechają się co rusz, rafy mienią się kolorami.

Opuściliśmy więc wygodny hotel i o świcie zameldowaliśmy się na starej, odrapanej łodzi. A dokładnie my, dwuosobowa załoga, jeden szczur i kilka karaluchów, z którymi mieliśmy przyjemność zapoznać się w nocy. Teraz jednak, w promieniach porannego słońca, sunęliśmy w stronę Komodo i zachwycaliśmy się każdą minutą. Warany planowaliśmy zobaczyć na Rinca, gdzie ich populacja ma być większa niż na Komodo, ale mając do dyspozycji łódź i dwa dni, postanowiliśmy zobaczyć wszystko, co się da. Słuszne rozwiązanie, bo każda z wysp ma w sobie to coś, a bilet wstępu obowiązuje jeden do całego parku narodowego (100 000 IDR od osoby + 80 000 IDR za rangera na każdej wyspie). Trekking odbywa się trasą wedle uznania. Wybraliśmy tę, która wiodła przez dżunglę, by uniknąć palącego słońca. No i uniknęliśmy, za to utknęliśmy po kostki w błocie, które nie zdążyło wyschnąć po ostatnich ulewach. Zaś waranów rzeczywiście najwięcej spotkaliśmy na Rinca. Piękne okazy! Ich widok naprawdę robi wrażenie. Na Komodo trafiliśmy jedynie miesięcznego smoka, który odważył się zejść na ziemię. Młode zazwyczaj przesiadują na drzewach, gdzie nie dosięgną ich zęby dorosłych członków rodziny – warany są bowiem kanibalami, a samice dbają o jaja tylko po to, by potem móc je zjeść. Do spotkanych waranów nie zaliczam tych, które wylegują się pod domami rangerów, zwabione zapachami jedzenia. To zdaje się rozwiązanie dla tych, którzy nie chcą ubłocić sobie butów w dżungli. Podobno w wodach wokół Komodo pływają także krokodyle. Nie spotkaliśmy. Zaś na wybrzeżu Rinca widzieliśmy wiele jeleni. Piękny i zaskakujący widok.

Warany ukradły nam cały dzień. Przy zachodzącym już słońcu zacumowaliśmy w zatoce „latających lisów”. Liczyliśmy na nocny spektakl tych wielkich nietoperzy, lecz te wzgardziły naszą obecnością. W ramach wieczornej toalety wyskoczyliśmy za burtę, po tej kąpieli zjedliśmy smaczną kolację, popiliśmy lokalnym trunkiem, rozłożyliśmy materace, pożegnaliśmy pokładowego szczura i wpatrzeni w rozgwieżdżone niebo, bujając się na spokojnych wodach zasnęliśmy niczym dzieci. Obudził nas zapach bananów smażonych na śniadanie. Przyznać trzeba, że choć łódź skromna, ugościła nas przyjaźnie. Przygoda to mocno traperska i o żadnych luksusach mowy nie ma. Ale komuż by to przeszkadzało w takich okolicznościach przyrody.

Na pobudkę, oprócz smażonych bananów, mieliśmy różową plażę o najdelikatniejszym piachu. Dalej udaliśmy się w miejsce zwane „manta point”. Manty tu są i jest ich wiele. Wystarczyć zatrzymać silnik, wytężyć wzrok i w odpowiedniej chwili skoczyć do wody. Doświadczenie niecodzienne – olbrzymie ryby, o  rozpiętości płetw sięgającej niemal kilku metrów, krążą niczym wielkie sterowce to przy dnie, to nad naszymi głowami. Te kilkutonowe stworzenia za nic nas mają i zajadają się głównie planktonem, a mimo to ciarki przechodzą po plecach. Wreszcie przybiliśmy do Kanawa. Rzuciliśmy graty, wyjęliśmy sprzęt i ruszyliśmy do morza. Bo właśnie po to tu przybyliśmy. Nasłuchaliśmy się legend o cudach, które można zobaczyć w tych wodach. I wszystko było prawdą.

Na Kanawa można pojechać z Labuan Bajo, na chwilę, by wyjść na plażę i posnorkować. Ale tutaj warto zostać na dłużej.

Wystarczy podejść do wody, zrobić krok jeden, drugi i trzeci już porywa. Ławice ryb swobodnie opływają nasze ciała, jedne świecą niczym podwodne świetliki, inne połyskują jaskrawo, przy dnie małe płaszczki, rozgwiazdy uśmiechają się co rusz, rafy mienią się kolorami. Niezwykłe życie otaczało nas z każdej strony. A to zaledwie płycizna pod naszym bungalowem. Nieco dalej jest ściana. Ściany zawsze są cudowne. Dno nagle się zapada, woda zmienia kolor, głębina niemal wciąga i tylko ryby niespodzianie wypływają z podwodnych ciemności. Jest jeszcze pomost wychodzący w morze, gdzie zazwyczaj cumują łodzie. Jednak wczesnym rankiem i popołudniu nikogo już tu nie ma, pomost jest tylko nasz. Tutaj emocje rosną już przy próbie zanurzania, bo zejścia pilnują skrzydlice. To chyba najbardziej niebezpieczne ryby, jakie spotkaliśmy w tych wodach. Przeciwnie rekiny, te naszych obaw nie wzbudzały. By je zobaczyć chodziliśmy snorklować o świcie, ledwo słońce wyszło nad horyzont. Przypływały z głębin, by żerować przy rafach i wokół namorzynów. A razem z nimi żółwie, czasem nawet manty. Spędziliśmy trzy dni właściwie nie robiąc niczego innego. Nawet gdy siedzieliśmy przed bungalowem morze nie dawało o sobie zapomnieć. Niby nie dzieje się nic, a jednak wszystko tętni życiem. O zmroku tafla ożywała, ławice ryb wyskakiwały ponad wodę, co chwila rozbijały ciszę głośnym pluskiem, małe rekiny podpływały do brzegu, jakby chciały nam jeść z ręki. To wszystko można podziwiać nie zanurzając stopy w wodzie.

Na Kawana organizowane są wycieczki z Labuan Bajo. Zazwyczaj na chwilę, by zacumować przy pomoście, wyjść na plażę, posnorkować i wrócić. Ale tutaj warto zostać na dłużej, choćby na jedną noc. Doświadczyć wschodu i zachodu słońca, absolutnej ciszy, uczucia bycia samemu na tym małym skrawku lądu. Trzy dni zeszły nam właśnie na tym. Jeśli komu starcza sił po wyjściu z wody można jeszcze obejść wyspę dookoła, wdrapać się na wzgórze, pokręcić po namorzynach i… to chyba tyle. Ta wyspa to zaledwie kropeczka na mapie.

Kanawa praktycznie

Na Kanawa znajduje się kilkanaście bungalowów. Próby rezerwowania miejsca przez booking.com nie powiodły się – wszystko zajęte. Tymczasem wszystko stoi puste. O rezerwację domku można poprosić w każdym biurze podróży w Labuan Bajo. Tak i my zrobiliśmy. Poprosiliśmy o zrobienie dla nas rezerwacji za cenę 700 000 IDR, którą po dotarciu na miejsce zniżono nam do 500 000 IDR. Podrzuciła nas tam nasza łódka, choć jak się okazało hotel oferuje bezpłatny transport z portu Flores. Bungalowy stoją przy samej plaży, mają tylko to co niezbędne – duże łóżko z moskitierą, półkę, prysznic pod chmurką i taras z leżakiem. Prosto, praktycznie i raczej czysto. Zjeść można w jedynej na wyspie knajpie o nazwie „I tak nie masz innego wyjścia”. Ceny dwukrotnie wyższe, niż gdziekolwiek indziej. Ale traktujemy to jako cenę za pewnego rodzaju życiowe doświadczenie, to z cyklu „once in a liftime”. Choć my mamy nadzieję, że w te rejony jeszcze wrócimy.