Tam, gdzie kończą się Indomarety*
Przez Lombok przejechaliśmy szybko. Początek nowej przygody, pierwszy dzień na motorach, koła aż paliły się do jazdy. Chcieliśmy uciec od zatłoczonej drogi i pociągały nas wyspy nieznane. Pewnie dlatego w szaleńczym odruchu, choć zbliżał się zmierzch, zamiast przenocować w pobliżu przystani wsiedliśmy na prom z wyspy Lombok na Sumbawę. W ciemnościach wylądowaliśmy na nieznanym lądzie, gdzie turyści prawie nie zaglądają i nikomu nie przychodzi do głowy, by jakoś życie im ułatwiać.
Na pytania o hotel ludzie patrzyli zdumieni. W każdym razie ci, którzy nas rozumieli. Nauka pierwsza – zapomnieć o turystycznych oczywistościach. Że port, nie znaczy, że będą hotele. Choć zapewniał nas o tym policjant po stronie Lomboku. Nie wierzyć policjantowi? Nauka druga – nie wierzyć! Nauka trzecia – jazdę na motorze kończyć przed zmrokiem. Ciemną drogą przejechaliśmy 25 km do miasta Alas, gdzie miał być hotel. Był. Co za radość! Hotel pod nazwą „lepszy dach nad głową niż nic”. By przetrwać noc należało przed snem wypić kilka głębszych (o które nie łatwo, toż to wyspa muzułmańska), siebie oraz pokój spryskać repelentami, wsunąć się w śpiwór, a poduszkę pościelić własną koszulką. Należało też swobodnie podejść do kwestii higieny – prysznice rzadko tu bywają, wystarczyć musi kubeł ze stojącą wodą i radość, jeśli trafi się bieżąca, bo nie jest to regułą. Ale tak właśnie żyją mieszkańcy Sumbawy. Patrząc na nich najłatwiej dostrzec, jak daleko jesteśmy od Bali.
Patrząc na ludzi najłatwiej dostrzec, jak daleko Sumbawa leży od Bali.
Większość z nich mieszka w lichych domach z plecionki. Dwa nędzne pokoiki wzniesione na palach i pokryte strzechą służą wieloosobowej rodzinie. Dookoła klepisko, biegają kozy, kilka kur, pranie suszy się na połamanym płocie. Piszcząca bieda. Miasta to gęstsze skupisko takich samych domków plus kilka murowanych. Najbardziej przygnębiające wrażenie robiła portowa mieścina Sape – brudna, zagracona, zrezygnowana. Kozy i szczury bratały się na śmietniskach wokół opuszczonych ruder. Jedyne co tu błyszczało, to kopuła meczetu. Zastanawiało nas, skąd w tym znoju ludzie biorą siły, by się do nas uśmiechać. A wszyscy byli bardzo przyjaźni, choć jeszcze bardziej zaskoczeni naszym widokiem. Bo też turyści w ten zakątek Indonezji zapuszczają się wyjątkowo rzadko, ale chyba nic w tym dziwnego.
Sumbawę przejechaliśmy dwukrotnie, zmierzając w stronę Flores i z powrotem na Lombok. Drogi tutaj zdają się być idealne do jazdy na skuterach – asfaltowe, w dobrym stanie, właściwie całkiem nowe. Ale przede wszystkim niemal puste, bo gdzie tu szukać tłoku wśród wiosek i uśpionych miasteczek. Podróż na dwuśladach była więc wyjątkowo przyjemna i szybko nabieraliśmy „wiatru w żagle”. Na zachodzie droga wiła się malowniczo wzdłuż wybrzeża, obok rozlewisk i hodowli krewetek, dalej pędziliśmy długimi prostymi w dolinach i między polami ryżowymi, by na wschodzie zacząć wspinaczkę krętymi górskimi drogami. Cała wyspa w jednym zdaniu, a w rzeczywistości niemal 400 km i trzy dni drogi w jedną stronę. Tylko co więcej pisać, kiedy po prawdzie dosyć tu monotonnie. Można przystanąć i delektować się piękną naturą. Jest okazały wulkan Tambora (2755 m n.p.m.). Kto chętny może rozważyć 2-3 dniowy trekking na ten szczyt. Jest kilka mniejszych wysp, wokół których można snorklować. Są białe plaże na południowym i zachodnim wybrzeżu, idealne do uprawiania surfingu. Jednak to wszystko oferują też inne indonezyjskie wyspy, może nawet w atrakcyjniejszym wydaniu, a do tego wychodząc naprzeciw potrzebom turystów. Tutaj zaś praktycznie brak infrastruktury. Trudno o miejsca do spania, trudno zjeść coś innego niż bakso lub nasi campur. Nic więc dziwnego, że pokonując 400 km nie spotkaliśmy żadnego białego turysty.
Sumbawa jest jak biała karta i w tym jednocześnie jej urok. Jeszcze nie zniszczona, jeszcze nawet nie zaczęto jej psuć. Są tacy, którzy docenili tę zaletę. W małej rybackiej wiosce na zachodnim wybrzeżu znaleźliśmy Francuza, który postanowił tu zamieszkać już kilka lat temu. W jego ogrodzie stoi domek pleciony z maty, na palach, z kotem, kaczkami, widokiem na białą plaże i piękny wulkan Rijani. W nim zamieszkaliśmy na kilka ostatnich dni naszej podróży. Dookoła właściwie nic. W wiosce jeden warung. Nocą podglądaliśmy rybaków brodzących na płyciźnie w poszukiwaniu krewetek. Taki mały koniec świata. Tu odkryliśmy, że Sumbawa to także mekka surferów. Ale innych niż ci na Bali. Po pierwsze surferów pro, bo tutejsze fale nie pozostawiają złudzeń co do umiejętności. Po drugie surferów hipisów, bo aby doświadczyć tychże fal, trzeba zamieszkać w szałasie na bezludnej plaży. Ale jakaż to plaża! Co prawda w okolicznych zatokach znaleźć można kilka resortów z bungalowami, ale w porównaniu z naszą chatką brakowało im klimatu. Podobne miejsce znajduje się jeszcze na południowym wschodzie Sumabawy, w okolicach Hu’u. To kolejny surfingowy punkt na mapie i chyba znaleźć tam można kilka hoteli. To wszystko mało, za to jest taniej i spokojniej niż gdziekolwiek indziej w Indonezji. No i ma się uczucie odkrywania nowego miejsca. Jeśli je lubicie przybywajcie na Sumbawę. Jej piękne zachodnie wybrzeże to zaledwie 2 godziny promem od Lomboku.
* Mniej więcej w połowie Sumbawy przestały pojawiać się Indomarety, czyli popularne w całej Indonezji mini markety. Nie spotkaliśmy ich nigdzie dalej, jadąc na wschód przez kolejne wyspy.
Komentarze