Ubud i Bali są nierozłączne. Jak Bolek i Lolek, jak Żwirek i Muchomorek. Ubud zdaje się być kwintesencją balijskości — położony w głębi wyspy, wśród pól ryżowych, pełen starych świątyń, pięknej architektury, żyjący rytmem tradycyjnych obrzędów i hinduistycznych ceremonii. Nie można przyjechać na Bali i nie odwiedzić Ubudu. Przyjeżdża więc każdy i pewnie dlatego wygląda tu trochę, jak w Międzyzdrojach. 

Byliśmy nieco zaskoczeni, gdy wjechaliśmy do miasta (a słyszeliśmy, że Ubud to wioska). Utknęliśmy w tłumie wypięknionych turystów, między eleganckimi kawiarniami, modnymi butikami, rozświetlonymi witrynami i przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Skoro tak wygląda Ubud, dobrze, że nie pojechaliśmy do Kuty.

Tu wszystko zdaje się być jeszcze
bardziej balijskie.

No więc Ubud na pewno wioską nie jest, ale też nie przesadzajmy. Nie trzeba wiele, by od miejskiego amoku uciec — właściwie wystarczy zajrzeć w którąś z bocznych uliczek, by zanurzyć się w klimacie przydomowych świątyń, poczuć zapach kadzideł i usłyszeć dźwięki tradycyjnego gamelanu. Właśnie tutaj najlepiej szukać dla siebie miejsca, by poczuć klimat miasta — w tradycyjnym bungalowie, z widokiem na pola ryżowe. Wbrew pozorom nie jest to trudne, bo nawet hotele przy głównej ulicy, od drugiej strony uśmiechają się do zieleni. Gdyby odejść dwie ulice dalej, będzie to nawet łatwiejsze. Zaś mając do dyspozycji skuter, warto przejechać jeszcze kilka ulic i zatopić w sielsko-wiejskiej atmosferze. 

By przyjrzeć się miastu najlepiej wstać o świcie, kiedy ulice toną w promieniach wschodzącego słońca, turyści jeszcze odsypiają, zaś mieszkańcy biegną na poranny bazar, sklepikarze zamiatają obejścia, właściciele warungów rozpalają ogień pod garami, dzieciaki pakują się do szkoły, a kobiety wystrojone w sarongi składają duchom dary i zapalają kadzidła. Trzeba patrzeć pod nogi, by nie wdepnąć w pełne kwiatów i drobnych podarunków ofiarne koszyczki z liści palmowych. Rozkładane są przy świątyniach, przed progiem domów, przy wejściu do sklepów, pod schodami, przy drzewie, na samochodzie. Wszędzie! Pomagają zyskać przychylność duchów i udobruchać demony. Warto przysiąść gdzieś z boku i obserwować, jak poranne rytuały rozpoczynają nowy gorący dzień.

Polecam zajrzeć do świątyń, zwłaszcza kiedy zauważycie tam jakieś poruszenie — przystrojone wejście, ludzie w tradycyjnych strojach, dary na ołtarzach, odgłosy gamelanu. Pamiętajcie tylko, by mieć przy sobie sarong i chustę do przepasania — w małych świątyniach ich nie wypożyczają, zaś podczas ceremonii zazwyczaj wymagany jest tradycyjny strój, także od gości. Kiedy trafi się na dobry moment, trudno stąd wyjść. Podglądanie świątynnych rytuałów jest hipnotyzujące. Kapłani, ołtarze, kobiety z darami, ubieranie posągów, procesje, co rusz narastająca muzyka. Momentami trudno uwierzyć w to, co się tutaj dzieje. 

Szukając świątyń trzeba uważać, by przypadkiem nie wejść do prywatnego domu, bo doprawdy nie trudno je pomylić. Tutejsza architektura jest wyjątkowa — wejścia do domów są niezwykle okazałe, otoczone posągami bóstw, udekorowane penjorami (długa bambusowa tyczka, symbolizująca boże błogosławieństwo) i bantenami (strojny bambusowy ołtarzyk na dary dla duchów), przy wejściu znajdują się przydomowe świątynie, na progu palą się kadzidła, a drzwi są zawsze otwarte. Właściwie to już nie domy, a sanktuaria do składania darów duchom. 

By odsapnąć od zgiełku nie trzeba wiele. Kilka minut za miastem znajdziecie już tylko ciszę i zieleń. W samym mieście jest kilka szlaków spacerowych, wiodących przez wzgórza i wśród pól ryżowych. Można i warto odwiedzić Monkey Forest, choć to miejsce popularne i od ludzi trudno się tutaj opędzić, podobnie jak od małp. Dzieci na pewno będą zachwycone. Ba! Będą chciały więcej. Przyglądanie się małpim figlom może pochłonąć nawet kilka godzin, a sam park jest zaskakująco ładny i przyjemny. 

A skoro już dotarło się do Ubud, trzeba choć na moment zanurzyć się w amoku ulicznego życia, spróbować czegoś smacznego (polecamy Warung Dewa, Warung Biah Biah), napić się dobrej kawy (koniecznie w Anomali Coffee), odwiedzić galerie balijskiej sztuki, ewentualnie kupić nowe bikini od Armaniego (jeśli komuś potrzebne). Tym także żyje Ubud.

Zastanawialiśmy się, czy wybierając ponownie miejsce do zamieszkania na Bali, wybralibyśmy Ubud. Raczej… nie. Znaleźliśmy już lepsze miejsce dla siebie, ale na pewno wpadalibyśmy tu od czasu do czasu. Na pewno podczas balijskich świąt, by chłonąć tę wyjątkową atmosferę. Bo, jak już pisaliśmy, tu wszystko zdaje się być jeszcze bardziej balijskie. Tak więc przyjechaliśmy ponownie, by celebrować Nyepi. Ale to już zupełnie inna historia…