Plan naszego tegorocznego zimowania jest znowu inny. Ani nie taki, jak za pierwszym razem, ani jak w ubiegłym roku. Bo najpierw wracamy na Sri Lankę, potem wyczekana Indonezja, by wreszcie wrócić do Bangkoku.

Czyli dwa razy wracamy. Czy to ma sens? Nie większy, niż objeżdżanie przez pół roku zaledwie trzech krajów. Ale tak samo, jak zmienił się nasz tryb podróżowania, tak i podejście do kwestii „wracać, czy nie wracać w widziane już miejsca”. Kiedyś szkoda nam było czasu, chcieliśmy pochłonąć jak najwięcej świata. Ale teraz, kiedy czas mamy… Dlaczego nie wracać, skoro miejsce jest tego warte?

Oczywiście jest tego warte w naszej głowie. Żadne obiektywne czynniki, że niby wyjątkowo pięknie, atrakcyjnie i porywająco. To chyba kolejny objaw podróżniczej dojrzałości (o pierwszym pisaliśmy ostatnio, zdradzając co nas cieszy w podróżach). Oczywiście, na tę dojrzałość składa się też fakt, że wreszcie możemy sobie na to pozwolić — wyluzować, nie odliczać, nie pospieszać. Tak więc wracamy w pewne miejsca, jeśli tak nam w sercu gra. To trochę, jak z uczuciami. Tymi gorącymi, które trudno racjonalnie wyjaśnić. Sami spróbujcie!

Wracamy w pewne miejsca, jeśli tak nam w sercu gra. To trochę, jak z uczuciami. Tymi gorącymi, które trudno racjonalnie wyjaśnić.

Zazwyczaj wracamy, bo czujemy jakiś niedosyt. Przeczuwamy, że jest coś jeszcze, czego nie zdążyliśmy zasmakować, a chyba by nam się spodobało. Że nie dotknęliśmy jeszcze wszystkiego. Można powiedzieć, że jedziemy skończyć pewną historię. W przypadku niektórych miejsc ta historia jest długa, wielowątkowa i końca nie widać. To przykład Bangkoku. Zdaje się, że tam będziemy wracać zawsze. Jest wielki, różnorodny, a smakować go można na wiele sposobów. Potrafi zaskoczyć nawet starych mieszkańców, więc z nami radzi sobie bez zadyszki. Ale żeby mu ułatwić zadanie, w tym roku zupełnie zmieniamy Bangkokowy klimat. Z naszego zacisznego różowego domku na palach uciekamy (oj tak!) do samego jądra ciemności — w betonowe, gwarne, tłoczne serce molocha 🙂 Jeśli ciekawi was, jak się tam odnajdziemy (bo nas ciekawi bardzo) to zaglądajcie tutaj w kwietniu.

Jednak zanim dotrzemy do Bangkoku wracamy w inne miejsce, by również zakończyć pewną historię. Wracamy na Sri Lankę. Właściwie niepozorną wyspę i nic nie wskazywało, że ta historia będzie miała ciąg dalszy. Jednak tu po raz pierwszy doświadczyliśmy błogości w naszych podróżach. Takiej wciągającej, wyciszającej, porządkującej rytm życia. Chcemy ją poczuć raz jeszcze. Choć już z innego punktu na wyspie — przecież nie możemy się aż tak powtarzać, by znowu zamieszkać w pięknym domu z patio. No a poza tym, tak się ostatnio wyluzowaliśmy, że nie zdążyliśmy dojechać w kilka miejsc, które chcemy jeszcze zobaczyć.

Uwierzcie — w tym samym miejscu nigdy nie jest tak samo. Oczywiście w naszej głowie, bo obiektywnie to ciągle ten sam kraj, wyspa, plaża i ulica. Ponadto powroty są intensywniejsze. Pozbawione tego okresu rozchwiania, niepewności i badania gruntu, pozwalają lepiej i mądrzej wykorzystać czas. Jakby nie patrzeć, kolejnym razem wiemy już czego chcemy, gdzie tego szukać i jak zdobyć. To naprawdę może być już zupełnie inna wycieczka…

Ale zdecydowana większość naszych podróży to historie z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem w jednej linii. Czy tak będzie z Indonezją? Zobaczymy. Tu zacznie się zupełnie nowa historia i już teraz przebieramy nogami. To podekscytowanie i ciekawość. Te wszystkie lektury, rozmowy, relacje. Ten obraz Indonezji, jaki stworzyliśmy sobie w głowie — czarne plaże, tarasy ryżowe, wulkany oraz dwa psy, czekające w nowym ogrodzie. Nowa historia, na którą już czekamy.

No to już wiecie, gdzie nas będzie niosło tej zimy. Jak będziecie w okolicy, to wpadajcie!