Więcej wojen, więcej podbojów, więcej władców, więcej stolic dla nas oznacza jedno — więcej zwiedzania. Zaczęliśmy od drugiej stolicy Sri Lanki — Polonnaruwy. Do pierwszej nie dotarliśmy. Niektórzy powiadają, że ta druga wystarczy. 

Przyjechaliśmy samochodem z Sigiriji, samochód odstawiliśmy na parking, kupiliśmy bilet i ruszyliśmy na podbój miasta. Tylko gdzie tu zacząć…? Gdzie się człowiek nie odwróci widać ruiny. Przeanalizowaliśmy mapę oraz makietę w muzeum (warto do niego wstąpić po zakupie biletu). Zdawało się, że damy radę obejść na nogach najważniejsze części miasta, choć jest dosyć rozległe. Kiedy więc zatrzymał się przy nas kierowca tuk-tuka, zbyliśmy go niezdarnie. Akurat podziwialiśmy przechodzącego obok warana i negocjacje nie były nam w głowie. Cena 1500 rupii za obwiezienie po mieście czyniła nas niewzruszonych, kiedy doszło do 1000 przystanęliśmy i pokręciliśmy nosami, przy 900 wsiedliśmy bez gadania. Bo właściwie co się pocić? I dobrze się stało. Gorąco Wam polecamy wypożyczyć rower lub wynająć tuk-tuka. Na własnych nogach można zedrzeć buty i dostać udaru, nie wspominając o urazach kręgosłupa od noszenia dziecka na barana.

Ruiny miasta rozrzucone są po rozległym porośniętym dżunglą terenie. Stara stolica zasłynęła jako cudowne miasto-ogród, pełne pałaców, świątyń i klasztorów.

Ruiny miasta rozrzucone są po rozległym porośniętym dżunglą terenie. Wcześniej letnia rezydencja królów, po upadku Anuradhapury stała się stolicą, a w połowie XII w. rozkwitła i zasłynęła jako cudowne miasto-ogród, pełne pałaców, świątyń i klasztorów, z własnym systemem obronnym i irygacyjnym, a nawet z wykopanym przez mieszkańców jeziorem. Niestety miasto upadło równie szybko, jak rozkwitło. W XIII w., po kolejnym hinduskim najeździe, zostało opuszczone, zapomniane i pochłonięte przez dżunglę. Jednak przechadzając się tutaj można poczuć lata świetności Polonnaruwy i aż chciałoby się cofnąć w czasie…

Zaczęliśmy jak wszyscy — od Pałacu Królewskiego. Podobno pałac miał 7 kondygnacji, a to co dziś bierzemy za okna, to dziury po stropach podtrzymujących kolejne z nich. Tuż przy pałacu ruiny sali audiencyjnej i królewskiego basenu. Nieco dalej mała hinduistyczna świątynia, w której czczony jest Penis Śiwy. Dokładnie tak, nikt się nie przesłyszał. Wewnątrz znajduje się niewielki ołtarz, a na nim kamienny penis sporych rozmiarów, zazwyczaj obrzucony przez wiernych białymi kwiatami. Świątynia nadal pełni swoją sakralną funkcję, więc należy zachowywać się jak przystało.

Docieramy do głównej części starożytnego miasta — Świętego Kwadratu. Znajduje się tutaj wiele buddyjskich świątyń w bardzo dobrym stanie. Jest wśród nich Tuparama, która była najbogatszą świątynią w mieście. Podobno posąg Buddy wyłożony był szlachetnymi kamieniami, a oczy miał z szafirów, od których odbijało się światło wpadające do wnętrza przez otwór nad jego głową. Najbardziej okazała, była i jest nadal, okrągła świątynia Vatadage. Znajduje się tu także Hatadage  — świątynia, w której niegdyś przetrzymywany był Ząb Buddy. Dokładnie ten, którego oglądaliśmy niedawno w Kandy.

Jadąc dalej oglądamy kolejne ruiny, fundamenty, pozostałości świątyń. Część z nich przy głównym trakcie, inne ukryte gdzieś w dżungli. Trzeba przyznać, że nasz przewodnik się przyłożył. Chciał pokazać nam jak najwięcej, choć momentami zerkaliśmy tylko z tuk-tuka, niespecjalne wzruszeni kilkoma głazami ułożonych na ziemi. Wreszcie docieramy do jednej z największych na Sri Lance stup – Rankoth Vihara. Dalej do świątyni Lankatilaka. Jest mocno zrujnowana, ale widać jak olbrzymia niegdyś była i domyślamy się tylko, jak wielkie wrażenie robił, dziś bezgłowy, olbrzymi posąg stojącego Buddy. Ulubioną częścią miasta Marysi została biała stupa Kiri Vihara. Wokół rozpościera się miasto mnichów, czyli pomniejsze stupy, które były kryptami grobowymi.

Na deser została nam Gal Vihara. To miejsce, do którego zjeżdża wielu pielgrzymów. Znajduje się tutaj kilka wykutych w skale posągów, w tym posąg leżącego, umierającego Buddy. Skąd wiadomo, że umierającego? Jego stopy nie są ułożone równolegle, ale zostały nieco przesunięte względem siebie. A gdy się dobrze przyjrzeć, jego klatka piersiowa zdaje się być lekko zapadła. Tutejsze rzeźby uchodzą za jedne z najpiękniejszych wizerunków Buddy na wyspie.

No i gdyby nie ten tuk-tuk byłoby kiepsko. Objechanie całego terenu zajęło nam ponad 4 godziny. Bez pośpiechu, ale też bez zbędnego ociągania się i tylko z małą przerwą na odświeżającego, zimnego kokosa. A czy wart było? Zdecydowanie tak, choć wrażenia nie były tak niezapomniane, jak po Sigiriji. Za to cena była już bardzo zbliżona — 25 dolarów za dorosłą osobę.