Podróżowanie to ciężki kawał chleba. Ciężki, ale jakże przyjemny. Nie ma nic lepszego, niż solidnie umęczyć się robotą, którą wykonujemy z lubością. A potem, w jakichś cudownych okolicznościach przyrody, oddać się zasłużonemu wypoczynkowi, słodkiemu lenistwu, błogiemu nic nie robieniu, czasem obżarstwu, lekkiemu opilstwu, rozmowom bez końca.
Jednak nie zawsze to się udaje. Czasami okoliczności nie do końca sprzyjają. Ale jak już się zdarzy, że wszystko się złoży w doskonałą całość, doprawdy trudno się oprzeć. Nawet kiedy wymaga to dodatkowego wysiłku, większej kasy lub cierpienia następnego ranka. Ale kurcze, raz się żyje. Czasem trzeba odpuścić. Czasem trzeba sobie pozwolić. Czasem trzeba się po prostu zapomnieć. To takie przyjemne.
Czasem trzeba odpuścić. Czasem trzeba sobie pozwolić. Czasem trzeba się po prostu zapomnieć. To takie przyjemne.
To był super dzień. Pobudka o 5 rano, rejs przez morze, rekiny wielorybie, udało się trochę popracować, Marysia rozbiegała się z koleżankami, do tego okazało się, że możemy zostać dłużej w hotelu, z którego mieliśmy się wymeldować. Wyszliśmy na naszą plażę na mieliźnie. Słońce zaczęło zabarwiać niebo kolorami, ludzie leniwie huśtali się na hamakach, łodzie kołysały się na wodzie. Postanowiliśmy pójść plażą w kierunku przeciwnym niż zazwyczaj, najdalej, jak tylko się uda. Nie było po co, ani do czego się spieszyć. Nie mieliśmy żadnych planów. Nie rozmyślaliśmy o kończącym się kryzysie, sytuacji na Ukrainie, ani kondycji wszechświata. Nie zastanawialiśmy się gdzie zjeść, która godzina, ani gdzie ciemność nas zastanie. Słońce niemal zaszło, plaża opustoszała, zapadła cisza i błogi spokój.
Martwiło nas jedno — że plaża się kończyła. Gdy nagle ujrzeliśmy przystojną blondynkę, ciągnącą za sobą wielkie kolorowe pufy. Dookoła kłębiły się lokalne dzieciaki, niesfornie po nich skacząc, a ona wykrzykiwała tylko „allee! allee!”. Zaciekawieni podeszliśmy zapytać, co to za przybytek, czy można sobie tu przysiąść i na przykład czegoś się napić? Jak najbardziej! Towarzystwo dla Marysi, piwko dla nas. Po chwili okazało się, że oni tutaj mają kawę. Prawdziwą! Pachnącą! Z ekspresu! Oni nawet wiedzą, jak ją zaparzyć! Zapadaliśmy się w pufy coraz głębiej. Zaczęliśmy wypytywać co to za miejsce. I otóż… trafiliśmy do świeżo otwartej francuskiej restauracyjki, schowanej gdzieś w filipińskiej dziurze, z francuskim kucharzem, francuskim menu, gdzie wszyscy żyli ekscytacją rozkręcania fajnego biznesu. Znaleźliśmy się tutaj po dwóch tygodniach filipińskich wojaży, wygłodniali, wyposzczeni, żywieni smażonym kurczakiem i pojeni rozpuszczalną kawą. Bez zastanowienia poprosiliśmy o menu. Przystojna blondynka objaśniła nam tajniki cztero-daniowej francuskiej kolacji. Spijaliśmy słowa z jej ust. Już wiedzieliśmy, że o cenę nie ma co pytać. Zapłacimy każdą. Delektowaliśmy się chwilą i świadomością, że niedługo zjemy coś wyśmienitego. Butelka australijskiego shiraza była oczywistością. Potem już tylko rozpływaliśmy się w swoich pomlaskiwaniach. Kolacja była przepyszna. Na koniec przyłączyliśmy się do puszczania lampionów…
Wieczór był pierwsza klasa. Właśnie taki nam się należał. Nie patrzyliśmy na rachunek, ból głowy następnego ranka, ani ciało bezlitośnie pogryzione przez sand fly’ie, zjadające nas w czasie, kiedy my zjadaliśmy francuską kolację na tej wyjątkowej filipińskiej plaży.
Komentarze