Opuszczamy Panglao i plażę na mieliźnie, by wreszcie znaleźć filipiński „raj na ziemi”. Przecież jego szukamy, o nim rozczytywaliśmy się przed przyjazdem. Biała plaża, domek podmywany przez fale, a na pobudkę kąpiel w turkusowej wodzie. W poszukiwaniu tego raju zmierzamy na Palawan.

Palawan. Niemal ziemia obiecana. Spotykani w drodze ludzie pytali: „A na Palawan jedziecie?”. Po czym głęboko wzdychali i przewracali oczyma. Jedziemy więc na Palawan z wielkimi nadziejami i zniecierpliwieni przebieramy nogami. Czas bowiem zaczął się kurczyć, został nam zaledwie tydzień. Zmierzamy więc wprost do celu — łódź do Cebu, samolot do Puerto Princessa i od razu bus do El Nido.

Gnębi mnie myśl, że być może nie daliśmy El Nido szansy.

Palawan. Rzeczywiście jest piękny. Droga z Puerto Princessa do wschodniego cypla wyspy wiedzie przez delikatne wzgórza i tonie w soczystej zieleni pól ryżowych. W oddali widać morze upstrzone dziesiątkami wysp. Aż żal ściska tyłek, że siedzimy zamknięci w busie. W głowie rodzi się wizja przejechania Palawanu motorem, zatrzymania się na każdej plaży, zaglądnięcia w każdą dziurę. Jest tu przecież sporo ciekawych miejsc — jaskinie, ukryte rzeki, rezerwaty, wraki, rafy. Ale nie tym razem… Tym razem zmierzamy wprost do sławnego El Nido.

W drodze zrodził się plan. Zostajemy dwa dni w El Nido, kręcimy się po plażach i sprawdzamy tutejszy island hopping. Potem wyruszymy do ostatniego miejsca naszej podróży — Coron. Ale życie szybko plan zweryfikowało. W El Nido postanowiliśmy tylko przenocować. Właśnie tak, tylko do rana! Uciekamy z El Nido, z „raju na ziemi”. Po prostu jakoś nas ten „raj” nie przekonał. Szukając miejsca na postój trafiliśmy na miejską plażę. Głośna, tłoczna i bez uroku. Pojechaliśmy więc na plażę, którą widzieliśmy z autobusu tuż przy wjeździe do miasteczka. To już była zupełnie inna historia, zdecydowanie lepiej wróżąca. Plaża przyznam wyjątkowa. Długa, spokojna i leniwa. Biały piasek, palmy, turkusowa woda i podobne klasyki. Charakterystyczny był bardzo zaokrąglony kształt plaży, która w połączeniu z wyspami leżącymi na przeciwko zamykała wszystko w okrąg. Miało się wrażenie przebywania w kraterze wulkanu. Kiedy księżyc zawisnął nad tym morskim kraterem, wrażenie było wyjątkowe. Może gdybyśmy znaleźli przyjazne miejsca do zamieszkania… Ale nie był nim mikro pokoik przy ulicy, z widokiem na strzechy pobliskich domów. Przy plaży nie było miejsc lub drożyzna. Gnębi mnie myśl, że być może nie daliśmy El Nido szansy. Jednak czuliśmy potrzebę, by wreszcie gdzieś osiąść na dłużej niż 3 noce, odsapnąć i spokojnie pomieszkać. Tak jakoś jest, że pod koniec wojaży potrzeba ta się wzmacnia. Ale i El Nido nie dało nam szansy. Przepłacona kolacja w pobliskiej knajpie przypieczętowała decyzję. Rano wsiadamy na łódź do Coron…