Góry. Wreszcie. Zielono nam tutaj od tych gór i tarasów ryżowych. Jest też chłodniej, ciszej, przyjaźniej. Może nie koniecznie czyściej, ale nie wymagajmy zbyt wiele. To ciągle Filipiny. Tutaj jest po prostu swojsko.

Bo Filipiny to nie tylko plaże i morze. To także góry i to nie byle jakie, bo jesteśmy na wysokości ponad 1500 m n.p.m. Można się tutaj poważnie zmęczyć podczas chodzenia.

Wystarczy wybrać drogę i ruszyć przed siebie. Można przejść 3-4 kilometry mijając kolejne punkty widokowe. Każdy maluch poradzi sobie z tą drogą.

Do Banaue przybyliśmy bladym świtem. Umęczeni całonocną podróżą szybko znaleźliśmy przyjemny hotelik i zasnęliśmy błogo. W chłodzie i ciszy. Po Manili zdawało nam się, że tu naprawdę jest czym oddychać. A co poza oddychaniem i wypoczywaniem? Oczywiście ryżowe tarasy. Tutejsze, liczące ponad 2000 lat tarasy, zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a przez samych Filipińczyków są uważane za 8. cud świata. No cóż, wrażenie robią. Najlepszy czas na ich podziwianie to marzec, kiedy ryż już się zieleni. Byliśmy nieco wcześniej, co nie umniejszyło ich uroku. Zamiast zielonego ryżu mieliśmy tarasy zalane wodą, w której odbijały się niebo i góry.

Tarasy w okolicy samego Banaue i najbliższych wiosek można zwiedzać bez przewodnika. Choć po drodze spotykaliśmy takich, co wozili się vanem od jednego punktu widokowego do kolejnego, a przewodnik obmywał im buty, kiedy się upaprały w błocie. Tymczasem wystarczy wybrać drogę i ruszyć przed siebie. Można przejść 3-4 kilometry mijając kolejne punkty widokowe. Każdy przebierający nogami maluch poradzi sobie z tą drogą. W chwilach zwątpienia można wskoczyć do nosidełka, a kiedy zwątpienie najdzie rodziców, można zatrzymać przejeżdżającego tricykla. Ale lepiej przysiąść przy drodze, gdzieś na zboczu i zwyczajnie patrzeć. Góry, tarasy, ryż, ludzie brodzący w wodzie po kolana, sadzący każdą pojedynczą gałązkę. Zieloną jak rozlana plakatówka.

By zobaczyć inne tarasy w okolicy pojechaliśmy do Batat. Oprócz tarasów jest tu jeszcze całkiem spory wodospad. Tak się jednak złożyło, że po nocnej podróży z Manili Marysia się nieco pochorowała, więc na wędrówkę do Batat wyruszyłam sama. I całe szczęście. Mimo zapewnień przewodnika, że z dzieckiem da radę, nie wyobrażam sobie Marysi na tej trasie. Bardzo strome podejścia, mnóstwo kamiennych schodów, których stopnie sięgały do jej pasa, wiele fragmentów gdzie przeskakiwać trzeba z kamienia na kamień, a poślizgnięcie oznacza bolesny upadek. Oczywiście  można dziecko nieść, ale powiem szczerze – momentami sama siebie ledwo niosłam. A tarasy? Piękne. A wodospad? Przyzwoity. Po dwugodzinnej wędrówce lodowata woda była wybawieniem. Ta część wycieczki na pewno by się Marysi spodobała, jednak dostanie się tutaj kosztowałoby wiele potu.

Nie dojechaliśmy do tarasów w Hapao, ale są polecane. W przeciwieństwie do gorących źródeł w ich okolicy, które podobno są śmiesznym basenikiem wielkości 2 metrów kw.

Zielono pozdrawiamy!