Zmierzaliśmy do filipińskiego rejonu Bicol. Jakieś 450 km na południe od Manilii i 850 km od miejsca, w którym byliśmy. Po co? Z dwóch powodów, a każdy ważny niezmiernie. Po pierwsze, by zobaczyć wulkan Mayon. Po drugie, by spotkać rekiny wielorybie.
Podróż do Bicol to był maraton. Maraton bez końca. I nie zmienił tego fakt, że częściowo pokonaliśmy tę trasę samolotem. Tak właśnie wygląda przemieszczanie się po wyspiarskim kraju.
Rekiny wielorybie to główny cel wizyt w Donsol. Wszyscy tylko po tu tu przyjeżdżają, tylko o nich rozmawiają, tylko ich wyglądają, sennie wpatrując się w horyzont.
Najpierw wsiedliśmy w nocny bus z Banaue do Manili. Ten sam, w którym ostatnio Marysia się rozchorowała, więc podjęliśmy środki ostrożności w postaci dodatkowych ubrań. W Manili wylądowaliśmy bladym świtem i złapaliśmy taksówkę na lotnisko. W mieście ulicznych sypialni nie chcieliśmy włóczyć się o tak nieprzyzwoitej porze. Na zimnej posadzce lotniska odespaliśmy nocną podróż. A właściwie odespał Marcin, dzięki czemu wyspany, ale zakatarzony kontynuował podróż. Wreszcie wsiedliśmy do samolotu, by po 40 minutach wylądować w Legazpi. Tutaj miał być nasz przystanek. Miasto leżące u stóp wulkanu Mayon okazało się jednak mało przyjazne dla umęczonych podróżników. Hotele tanie, ale zionące pustką, chłodem i wilgocią. Jakoś nie mieliśmy ochoty regenerować tutaj sił. Tylko co robić?! Szybka decyzja – jedziemy do Donsol! Złapaliśmy więc trycykla, dojechaliśmy na dworzec, wskoczyliśmy do busa i po kolejnej godzinie podróży znaleźliśmy się w małym nadmorskim miasteczku, dokładnie po przeciwnej stronie wyspy niż planowaliśmy. Witamy w Donsol, w którym Marysia nauczyła się kolejnego angielskiego słowa – whale shark.
Rekiny wielorybie to główny cel wizyt w Donsol. Wszyscy tylko po tu tu przyjeżdżają, tylko o nich rozmawiają, tylko ich wyglądają, sennie wpatrując się w horyzont. Luty to szczyt sezonu. Przypływają licznie i nikt nie pyta, czy się pojawią, tylko ile ich przypłynie. Ale nie tym razem. Tym razem cisza. Nic. Zero. Żadnego rekina. Podobno pojawiło się kilka w Legazpi. To po drugiej stronie wyspy. Tylko przepłynęły i znowu cisza. I znowu wszyscy wpatrują się tępo w horyzont. Trzy dni siedzieliśmy w Donsol. Nie zobaczyliśmy żadnego rekina wielorybiego. Nic nie wyszło z naszego butandingu. *
Co więc robiliśmy w Donsol? Relaksowaliśy się. Zamieszkaliśmy w miłym i przytulnym bungalowie, gdzie mogliśmy zregenerować siły po podróży i chorobie. Zbieraliśmy muszelki, budowaliśmy zamki z ciemnego wulkanicznego piasku, kąpaliśmy się w morzu i testowaliśmy baseny w okolicznych resortach. Marysi wystarczyło to do szczęścia. My testowaliśmy bary przy tychże basenach, korzystaliśmy z dobrodziejstw internetu i uwaga – pierwszej „jadalnej” kuchni, jaką spotkaliśmy na Filipinach! A była to nasza hotelowa kuchnia. Wieczorami pływaliśmy łodzią po rzece Ubod szukając świetlików. Roje światełek migoczących wokół palmowych liści wyglądały bajkowo. Marysia łapała je w dłonie i wpatrywała się w zapalającego się co chwila robaczka. Plaże były opustoszałe, bungalowy opuszczone. Jakby razem z rekinami odpłynęło wszystko…
* butanding po filipińsku oznacza pływanie z rekinami wielorybimi
Komentarze