Manila nocą potrafi przerazić. Manila za dnia może umęczyć. Bo my tradycyjnie – gdzie kazano nam podjechać taksówką, szliśmy na piechotę. Wiadomo przecież, że nie ma lepszego sposobu na poznanie miasta, niż włóczenie się i gubienie w jego zakamarkach.

By dotrzeć do Intramuros przeszliśmy kilka kilometrów. Po drodze obserwowaliśmy życie manilskiej ulicy. Mocno zatłoczona i wiecznie zakorkowana. Barwna dzięki dziesiątkom przystrojonych jeepney’ów i trycykli. Gdzieniegdzie na dziurawych chodnikach rozstawia się uliczne jedzenie. To głównie słodycze, krakersy i kurczaki smażone w słodkim tłuszczu. Choć zaczyna nam burczeć w brzuchach, jakoś trudno nam skusić się na filipiński street ford. Kiedy Mary zaczyna doskwierać upał i hałas docieramy do parku Rizal. Zdecydowanie lepiej odwiedzić go po zachodzie słońca, wtedy chociaż fontanna działa. W ciągu dnia to wypalany słońcem skwer. Znaleźliśmy ocieniony zakątek z jedzeniem. Na nasz widok nikt się nie pojawił, ale usłyszeliśmy okrzyk „What do you want?”. Ok, więc jest zainteresowanie. Zdecydowaliśmy się tylko na suszone rybki. Na szczęście Intramuros jest już blisko.

Manilskie Makati jest idealną scenerią do kręcenia filmów policyjnych z lat 80. Z policjantami wcinającymi pączki, szerokimi wozami, wąskimi ulicami i betonowymi drapaczami chmur.

Stara dzielnica miasta jest spokojniejsza i chłodniejsza. Ostały się tutaj pozostałości z czasów hiszpańskich, kilka kościołów, forteca, obronne mury. A do nich przyklejone pole golfowe. Idealnie czysty i wypielęgnowany skrawek zieleni, w centrum chaosu i brudu. Kontrasty wielkich miast. By zwiedzić Intramuros sugeruję mocno się potargować i wynająć tricykla, który obwiezie po uliczkach starej dzielnicy.

Z Intramuros już tylko rzut beretem do Chinatown. To najstarsze Chinatown na świecie, jeszcze z XIV w. Klimatem przypomina chińskie dzielnice innych miast, ale jesteśmy na Filipinach, więc obok czerwonych latarni znajdziemy katolickie kościoły. W tej dzielnicy największą rozrywką jest gubienie się w wąskich ulicach. Choć trzeba z tym uważać, można zawędrować o uliczkę za daleko. Z jednej takiej woleliśmy zawrócić. Jeden zakręt i znaleźliśmy się w slamsach pełnych młodych wyrostków. Na Chinatown szukaliśmy też miejscówki na jedzenie. Szczerze mówiąc, nie udało nam się jej znaleźć… Jedzenie na Filipinach to zdecydowanie temat na osobnego posta.

Skoro już byliśmy w 11 milionowej metropolii nie mogło się obyć bez wizyty w city. Manilskie Makati jest idealną scenerią do kręcenia filmów. Policyjnych, tych z lat 80. Z policjantami wcinającymi pączki, szerokimi wozami, wąskimi ulicami i betonowymi drapaczami chmur. Choć są już tutaj drapacze z epoki szkła i metalu, dominuje ciężki i szary beton. To oczywiście zupełnie inny świat niż Malate, Ermita czy Chinatown. Na ulicach jest spokojniej, bardziej sterylnie i pusto. Ma się wrażenie, że gdy wszyscy pracownicy banków skończą pracę, życie tutaj będzie na wymarciu. Dzisiaj niestety nie sprawdzimy tego. Gdy ci będą kończyć pracę, my będziemy już w drodze do Banale. Opuszczamy Manilę i wreszcie jedziemy w góry.