Pakując się w kolejną podróż z Marysią w plecaku, przeszło mi przez myśl, czy nie lepiej było pojechać tym razem z pustym plecakiem. Dokładnie tak, pojechać bez dziecka. Bo, czy jest gdzieś powiedziane, że trzeba zawsze i wszędzie razem?

Oczywiście, że nie trzeba zawsze i wszędzie razem. Ale od początku.

Po pierwsze, czy chcemy razem

Im Marysia jest starsza, tym bardziej chcemy. Teraz trudno nam wyobrazić sobie długą podróż bez niej. Jednak kiedy była bobasem, nie mieliśmy takich rozterek. Wyjechaliśmy w ponad miesięczną podróż. Sami. Dokładnie tak, zostawiliśmy dziecko (oczywiście w dobrych rękach). I nadal sami wyjeżdżamy, choć już na krócej. Uważam, że to potrzebne, wskazane, wymagane. By nacieszyć się sobą i ciszą. By zatęsknić, by Mary zatęskniła. By nauczyć ją, że nie zawsze jesteśmy obok. Że są inni, którym może zaufać.

Po drugie, kto zajmie się dzieckiem

Czy są dziadkowie chętni, by przyjąć wnuczkę ze wszystkimi radościami i smutkami inwentarza? Na szczęście mamy takich dziadków. Są kochani, oddani i zawsze chętni. Fakt ten wykorzystujemy i też ich przyjmujemy z całym dziadkowym inwentarzem – rozpieszczaniem, pozwalaniem, słodyczami i parówkami na śniadanie. Dziadki i babcie – jeśli nas czytacie, to całujemy!

Po trzecie, co inni powiedzą

Oj tak, będziemy skazani na surowe spojrzenia tych, którzy nie pojmują, jak można zostawić dziecko. Że niby jesteśmy źli? Jesteśmy ludźmi.

Po czwarte, bilans strat i zysków

Stwierdzone minusy:

  • Pewne atrakcje w ogóle odpadają (chyba, że ktoś jeździ z nianią). Np. podczas pobytu w Ameryce Centralnej marzyła nam się wyprawa do El Mirador – ukryte w dżungli na północy Gwatemali ruiny Majów można zobaczyć, zaliczając 3 dniowy, ciężki trekking przez dżunglę. Z Mary w plecaku odpada. W Hondurasie, na Rio Cangrejal, można zaliczyć jedne z najlepszych raftingów. A byliśmy tuż obok. Jednak do tej rzeki z Mary bym nie weszła. Odpada. Dzięki Bogu, nie był to okres na rekiny wielorybie, bo wyprawa, by z nimi popływać podczas pobytu na Karaibach, też mogłaby odpaść.

  • Pewne atrakcje wyglądają inaczej. Choćby dlatego, że dzieląc się opieką nad Mary nie możemy ich robić razem. Np. nie mogliśmy razem snorklować. A to zupełnie inaczej, kiedy można wspólnie prowadzić się koralowymi szlakami, wyszukiwać podwodnych dziwactw, a potem entuzjastycznie wspominać, co znaleźliśmy. Nie możemy też tak swobodnie wychodzić wieczorami. Trochę trudniej o znajomości, ludzie z lekkim dystansem podchodzą, gdy widzą dzieci.
  • Trudniej wypocząć. Co by nie mówić sen jest delikatniejszy, obawy poważniejsze, czujność wzmożona. Zmęczenie nieco większe.

  • Trudniej o zdjęcia. I nad tym ubolewam. Jak tu się skupić na fotografowaniu, kiedy Mary trzyma się kiecki. Zauważyłam, że robię ich mniej, trochę w pośpiechu, więcej ciekawych okazji umyka. Staram się co jakiś czas urywać tylko z aparatem, np. gdy rano wszyscy jeszcze śpią.

Potwierdzone plusy:

Głównym plusem jest sam fakt, że jesteśmy razem oraz wszystkie konsekwencje tego, a te można wymieniać w nieskończoność i pewnie bez problemu możecie do tej listy dodać coś od siebie:

  • Możemy patrzeć, jak malutek rośnie i rozwija się.
  • Obserwujemy jak uczy się i chłonie otaczający ją świat.
  • Patrzymy jak zawiera pierwsze znajomości i otwiera się na innych.
  • Jesteśmy dumni, gdy zaczyna mówić w obcym języku.
  • Patrzymy, jak spokojnie śpi w nocy po wyczerpującym dniu.
  • Łatwiej zdobywamy przychylność lokalnych mieszkańców.
  • Po powrocie słuchamy jak Mary wspomina i opowiada innym, co widziała i robiła.
  • itd., itp.
Pewnie można by dyskutować noc całą, jednak zasadniczo temat jest prosty – jesteśmy rodziną, więc podróżujemy rodzinnie. Od kiedy jest Mary zmieniło się podróżowanie, ale nie bardziej, niż samo życie. A w życiu wiadomo jak jest, czasami trzeba od siebie odpocząć. I wtedy urywamy się na chwilę sami, co wszystkim polecam.