Trochę to wszystko spóźnione. Mary ma już 3 lata. Za nami kilka wspólnych podróży i sporo doświadczeń, które spisać należało. Ale lepiej późno niż wcale. Na miesiąc przed kolejną podróżą, w altruistycznym geście i aby samemu sobie przypomnieć, opowiem pokrótce jak to było do tej pory… A ponieważ zapach kolacji wyłazi z piekarnika, zacznę od jedzenia.

Jedzenie nigdy nie wzbudzało naszych obaw. Przeciwnie, to jeden z bardziej oczekiwanych elementów podróży. My po prostu jeść lubimy. Lubi też Marysia. Kiedy je, robi to ze smakiem. Nie odmawiamy jej niczego, czego sami byśmy nie zjedli. Oczywiście z kilkoma wyjątkami, choć teraz przychodzi mi do głowy tylko jeden – ostre. Mamy jeden mechanizm kontrolny – zdrowy rozsądek.

Podczas podróży po Birmie budziła się i zasypiała ze słowami „ciem ryzzzziu!”. Nic jej nie zaszkodziło. Na nic nie kręciła nosem. Chętnie próbowała wszystkiego. Najlepiej, jeśli jedzeniu mogła towarzyszyć zabawa, bo zawartość talerza może być dla malucha bardzo inspirująca. Wtedy też chętniej próbuje nowych smaków, kształtów i zapachów. A oto najsmakowitsze kęsy:

  • ryż, także smażony z dodatkami mięsnymi i warzywnymi, zwłaszcza zielonym groszkiem, który można wydłubywać i zliczać
  • makaron, długie nitki na gęsto z zupy to zawsze dobra zabawa
  • zupa kokosowa
  • krewetki to przysmak! łapiemy za ogonek i obgryzamy
  • małże, może nie tak smaczne jak krewetki, ale jakie cuda można zbudować z muszli
  • owoce (do obrania lub obierane na miejscu), azjatycki sposób na „woreczek + patyczek” jest doskonały

W pewnym momencie apetyt Mary tak dopisywał, że chciała jeść już kwadrans po wyjściu z knajpy. Wtedy nosiliśmy ze sobą małe woreczki, do których pakowaliśmy wszystko, czego nie dojedliśmy. Gdy znienacka pojawiał się głód, było jak znalazł. Sprawdzało się także wtedy, gdy nasz głód się nie zsynchronizował – ochota na co nieco przychodziła wtedy, gdy my już skończyliśmy.

Oczywiście, czasem stojąc wśród tych azjatyckich smakołyków słyszeliśmy ciche „ciem chlebka”. Jakby się wstydziła… a to zwykła tęsknota za domowym smakiem. Na ratunek szły hotelowe śniadania. W Birmie są w niemal zawsze w cenie hotelowej doby i niemal zawsze serwują to samo – jajka i tosty. Nie zjedzone polecam spakować „na potem”.

A miłość do ryżu została Mary do dzisiaj.