Samoloty zdominowały ostatnio nasze podróże i niemal zapomnieliśmy, jak to jest być w drodze. Bez biletów, bez miejscówek, bez rozkładu jazdy. Ale kiedy tylko wyruszyliśmy w naszą Noworoczną podróż do Kambodży szybko sobie przypomnieliśmy. Nabraliśmy kurzu w płuca i wreszcie poczuliśmy to COŚ — radość wymieszana z frustracją, uśmiech z wściekłością, poczucie przygody z chęcią kopnięcia kogoś w tyłek.
Zazwyczaj zwyczajnie wpadamy na dworzec i kupujemy bilet. Ale przed Nowym Rokiem nic nie jest zwyczajne. Nawet na dworcu Ekamai, skąd autobusy do Tratu odjeżdżają niemal co godzinę, najbliższe trzy były zapełnione. Pełna poświęceń pobudka o 5:30 okazała się daremna. Na dworcu spędziliśmy ponad 4 upojne godziny. Tym sposobem w Trat byliśmy nie w południe, ale około 18:00. Nie po rozkładowych 5 h, ale po 7. To oznaczało, że do granicy się dzisiaj nie dostaniemy.
Kierowca motorka podrapał się w głowę. „Przecież macie bilet do Sihanouk! Chcecie teraz do Kampotu?!”.
Zostaliśmy więc na noc w Trat. Miasto okazało się zaskakująco przyjemnym miejscem. Kameralne, z uroczą starą dzielnicą. Pokochaliśmy tutejszy rynek, z super jedzeniem i niskimi cenami. Dodatkowo załapaliśmy się na Noworoczne wesołe miasteczko, festyn, koncerty, balony, dmuchany plac zabaw, koło młyńskie, karuzele, słodycze i chińskie gadżety na straganach. W związku z powyższym Mary pokochała Trat najmocniej.
Następnego dnia pobudka o 6:00 rano, by złapać wczesnego busa do granicy w Hat Yet. Szybko wymeldowaliśmy się z Tajlandii i pojawiliśmy się w Kambodży. Granice lądowe, jak my je kochamy. Zwłaszcza te opanowane przez lokalne mafie chronione przez policję. Każda ofiara zostaje przydzielona do jednego ziomka, który nie odpuszcza, ani nie opuszcza jej na krok. Załatwi wszystko, w jednej chwili może stać się kierowcą tut tuka, motorka, nawet pilotem samolotu, załatwi też kartę SIM z 500% marżą. Bez niego nigdzie się nie ruszysz. Próba ucieczki spala na panewce, bo tajemne znaki i okrzyki uprzedzają każdego, do kogo próbujemy podejść. Zaś desperacka próba zatrzymania stopa zostaje powstrzymana przez policjantów. Oddajemy więc tę bitwę i wybieramy opcję na odczep – podwózka na dworzec autobusowy w przygranicznym Koh Kong. Lądujemy więc na polu kurzu, po którym kury i krowy się przechadzają, a pośrodku stoi rozgrzany słońcem autobus. To oczywiście jedyny autobus do Sihanoukville. Ma nas tam dowieźć w 4 h. Jednak gdy mija czwarta godzina podróży z niepokojem zerkamy na GPSa — jesteśmy w połowie drogi! Ale to nic, bo za chwilę zostajemy z busa wysadzeni. Jak się okazuje jedzie on jednak do Phnom Penh. Mamy więc przejść na drugą stronę ulicy i poczekać na autobus, który będzie jechał w przeciwnym kierunku. I tu zaczyna się kolejny etap naszej kambodżańskiej podróży…
Nasze frustracja sięgnęło zenitu. Postanowiliśmy postawić wszystko na jedną kartę i zamiast do Sihanouk jechać prosto do Kampotu. Czy jest to możliwe? Kierowca motorka podrapał się w głowę. „Przecież macie bilet do Sihanouk! Chcecie teraz do Kampotu?!”. Nastąpiło zamieszanie. Wszyscy powtarzają jak echo „Kampot, Kampot” i drapią się w głowę. Wreszcie idzie wybawiciel — dzieciak znający angielski i mający wytłumaczyć nam zawiłość sytuacji. „Musicie wziąć taxi busa do Veal Renh, to kolejne skrzyżowanie 40 km stąd. Tam wysiadacie i łapiecie taxi busa do Kampotu. Chcecie tego?” Patrzymy po sobie. Chcemy tego? Wysadzą nas w jakiejś za przeproszeniem dupie, gdzie będzie tylko kurz i droga. Czy ktoś się tam zatrzyma? „OK! Jedziemy do Kampotu”. Zadziwieni i uradowani rzucili się wszyscy na drogę, by zatrzymać nam minibusa. Tym sposobem znaleźliśmy się w troskliwych lokalnych rękach. Wielu rękach dodam, bo w środku upakowanych było 19 dorosłych i 4 dzieci. Wszyscy wiedzieli dokąd jedziemy, gdzie nas wysadzić i w czyje ręce przekazać. Tak więc w Veal Renh wypakowano nas, złapano nam busa do Kampotu, przepakowano do niego i jedziemy dalej. Oni nie wiedzą, że to jeszcze nie koniec naszej drogi. Jeszcze Kep i łódź na naszą Noworoczną wyspę.
W Kampot wyrzucają nas na dworcu. Ja płacę, Marcin negocjuje z kimś cenę dojazdu do Kep. Słucha tego ze zdziwieniem nasz kierowca, po czym biegnie za nami, krzycząc „Jedziecie do Kep? Ja jadę do Kep!”. No to pakujemy się z powrotem. To już ostatnie 25 km. Damy radę. Po kwadransie okazuje się, że miły kierowca jedzie do prowincji, ale nie do samego miasta Kep. Spokojna głowa. Wysadzając nas na zakurzonej drodze, w ciemnościach, które niestety zdążyły już zapaść, zadbał o nasze dalsze losy. Złapał tuk tuka, wytłumaczył, gdzie ma nas zawieść, wynegocjował cenę i przesadził bagaże.
A jak Mary w tym całym amoku? Podobnie jak my. Miała chwile zwątpienia i niewyjaśnionej radości. Myślę, że wyczuwała nasze nastroje i je podłapywała. Gdy wpadaliśmy w nerwówkę — pojękiwała, gdy wyluzowani odpuszczaliśmy — cieszyła się, że wszystko idzie dobrze. Każdy kolejny bus był przygodą. Ludzie uśmiechali się szeroko, częstowali bagietkami i przekąskami. Jak ma być źle? Gdyby jeszcze nie pstrykali jej ciągle w policzek byłoby wręcz super. Czasem trudno wyjaśnić, że to taki wyraz sympatii i zainteresowania.
Czy tuk tuk był ostatnim etapem tej podróży? W tym dniu tak. Na łódź na wyspę jest już za późno, ale kiedy się rano obudziliśmy, zobaczyliśmy ją majaczącą na horyzoncie.
Komentarze