Podczas kilku dni w Phnom Penh nigdzie się nie spieszyliśmy. Do tego stopnia, że nie zdążyliśmy nawet wpaść do Królewskiego Pałacu ani dojechać do Pól Śmierci. Jednak nie mieliśmy w związku z tym żadnych rozterek. My po prostu jesteśmy pewni, że jeszcze tam wrócimy. Może nawet na dłużej…

Phnom Penh porwało nas od razu. Trudno dokładnie określić dlaczego. Ono po prostu ma to COŚ. Coś, co sprawia, że chce się wracać. A chce się wracać, bo ma się wrażenie, jakby się było u siebie. Jakby się było dobrze dopasowanym do tego miejsca. Ludzie, place, domy, bazary… Wszystko wygląda jakby znajomo, niemal uśmiecha się do ciebie.

Ono po prostu ma to COŚ. Coś, co sprawia, że chce się wracać. A chce się wracać, bo ma się wrażenie, jakby się było u siebie.

W tym mieście jest wszystko czego potrzeba, tylko w mikro skali. Totalne skoncentrowanie kolorów, zapachów i wrażeń na względnie małej przestrzeni. Na ulicy znajdziesz obok siebie elegancką willę, zrujnowane domy, osmolony warsztat samochodowy i ponętną francuską piekarnię. Jadąc przez miasto, nie wiesz w którą stronę zwrócić głowę, wszędzie coś przykuwa uwagę. Pokolonialne perełki, nawet te solidnie zbutwiałe, ubarwiają architekturę miasta. I wszystko, począwszy od tonących w kurzu przedmieść, po turystyczny River Front, wzbudza emocje. To miasto, które się lubi, albo którego się unika. Tutaj można poczuć prawdziwą Azję.

Czy wiecie, że w Phnom Penh nie ma publicznej komunikacji? Na ulicach dominują rowery, motory i tuk tuki. Wylewają się z każdej uliczki, przetaczają barwnymi i wielodźwiękowymi korowodami. Zachęcają do wycieczki. Jeśli się nie skusisz, musisz lawirować między nimi. Zapomnij o chodniku. To miejsce zarezerwowane do parkowania lub rozstawiania kramów z jedzeniem. Przychodzi jednak pora, dosyć gwałtownie i niespodziewanie, kiedy wszystko cichnie. Miasto zasypia. Wszystkie tuk tuki znikają jak kamfora… Otwierając kolejną butelkę wina, uświadomiliśmy sobie, że chyba nastała ta właśnie pora. Miasto zasnęło. Nie mamy jak wrócić do hotelu. Ale cóż, w dobrym towarzystwie nikt na zegar nie patrzy. Ugoszczeni przez zadomowioną w Kambodży rodzinę Izy, Piotrka i Leona, przy tak deficytowych towarach jak dobre wino, sery i kiełbachy, postanowiliśmy nie przejmować się czasem.

Marysi dały się we znaki azjatycka zima i chłodne morze. Przeziębienie zakończyło się temperaturą i wylądowaliśmy u przemiłej Pani doktor pochodzenia bułgarskiego. A z chorym dzieckiem w łóżku nie pozostaje nic innego jak otworzyć kolejną butelkę wina… Tak więc pobyt w Phnom Penh upłynął pod znakiem późnych śniadań, przypadkowego kręcenia się po mieście i spotkań towarzyskich. Zresztą nie ma lepszego sposobu na poznanie miasta, niż spotkania towarzyskie z tymi, którzy znają je od nieturystycznej strony. Szalonej rodzinie, która zapragnęła życia w Kambodży, i której już Nie dziwi nic dziękujemy za gościnę.

Do zobaczenia w Phnom Penh!