A raczej brak feelingu. No tak jakoś nie zgraliśmy się z Singapurem. Czegoś nam tam brakowało. Chyba właśnie tego CZEGOŚ. No wiecie, tego co każdy człowiek i każde miasto powinno mieć. A jak nie ma, to przechodzimy obok i szybko zapominamy.

Naszym największym rozczarowaniem było China Town. Zamiast oczekiwanego gwaru i rozgardiaszu, ulicznego jedzenia i przekrzykujących się tłumów, mieszających się zapachów i zagadujących sprzedawców, znaleźliśmy pięknie pokolorowaną ulicę, gdzie lampiony wiszą równiutko, stragany stoją prościutko, ludzie spacerują wolniutko i dziwują się, jak tu pęknie. Część uliczek została zadaszona, by nikt nie zmókł podczas ulewy. Zjeść można głównie w restauracjach, żeby nikt nie przewrócił się na plastikowym stołku. W związku z tym nie zjedliśmy na China Town, jak plan przewidywał. A byliśmy solidnie wygłodzeni i przybyliśmy tutaj, by głód swój zaspokoić. O dziwo, z opresji wybawiło nas Downtown, gdzie znalazło się mejsce na spontaniczny street food. Samo Downtown obeszliśmy w ciągu dnia, a była to sobota. Ciekawe doświadczenie. Niezwykle osobliwy klimat. Ta biznesowa dzielnica w dni wolne wygląda jak opuszczone miasto. Szerokie ulice, równe chodniki, szkło i metal pnące się wysoko, echo niesie się między drapaczami. I nic poza tym. Pustka. Można wybrazić sobie koniec świata wielkich banków.

Przechodząc przez Downtown dobijamy do singapurskiej wizytówki – Marina Bay. Zerkając stąd na miasto można prześledzić, jak zmieniały się architektoniczne trendy, jak beton wyparty został przez szkło i metal. A pomiędzy nimi ujrzymy cukiereczek – jeden z najbrzydszych budynków ostatnich czasów. Moim skromnym zdaniem, oczywiście. Bo kto wpadł na pomysł zbudowania trzech drapaczy i postawienia na ich szczycie… statku??! Moshe Safdie, projektant Marina Bay Sands. Chłopak lubi rozmach. Chcieliśmy nawet wjechać na ów statek bujający w obłokach, ale… nie mogliśmy znaleźć drogi do windy. To nawet nie było zabawne, tym bardziej że rozpętała się ulewa, a Mary zapragnęła się zdrzemnąć. Tutaj wszystko jest tak przemyślane i sprytnie rozplanowane, że aż przekombinowane. Lekko sfrustrowanie ruszyliśmy dalej.

Pokręciliśmy sie również po sławnej Rochard Road, ulicy shopping mallów. Jeden shopping mall stoi przy drugim i żaden nie narzeka na brak klientów. Wszędzie kłębią się tłumy objuczone torbami. Widać jak wielkie jest zapotrzebowanie na wydawanie kasy. Poza tym feeria kolorowych świateł, kolejki do taksówek i konkurs najbardziej wypasionych choinek. Oto właśnie Orchard Road. Choć atmosfery Świąt jak na lekarstwo.

Oczywiście nie mogliśmy ominąć Little India. Najedliśmy się tutaj do syta, pokręciliśmy się po dziwnych zakątkach, wpadliśmy na osiedlowy plac zabaw, powdychaliśmy targowych hinduskich zapachów.

Na koniec słów kilka o naszym Geylang. W każdym innym mieście byłaby to normalna azjatycka dzielnica. Jednak w Singapurze to dzielnica mocno charakterystyczna i mocno odbiegająca od reszty miasta. Życie toczy się tu całą dobę. Jego dzienny rytm naturalnie przechodzi w rytm nocny. Bardziej intensywny, barwny i gwarny. Social cluby, czerwone latarnie, duriany, prostytutki, hindusi, muzułmanie i Chińczycy, żyjący, pracujący i modlący się obok siebie. Tu mieszkaliśmy i polubiliśmy to miejsce. Było tak mocno nie singapurskie. A jednocześnie znaleźć tu można ślady starego Singapuru, jego barwnej architektury. Singapuru, który powstawał w naturalny sposób, bez planów urbanizacyjnych i przemyślanych koncepcji. Bo Geylang to niegdysiejsze peryferie miasta. Tak odległe od centrum, że zaplanowano tutaj wybudowanie lotniska. Dzisiaj w starych hangarach znajdziemy sklepy. Ale barwna architektura pozostała, podobnie jak mieszkańcy, nadal rozwijający swe małe biznesy.