Uwielbiamy moment, kiedy Marysia kończy fazę aklimatyzowania się w podróży. Najwyraźniej można to rozpoznać po rozbuchanej gastro fazie. A przecież nie ma niczego przyjemniejszego, niż widok objadającego się dziecka. Każda babcia to potwierdzi.

Cieszymy się z nadejścia gastro fazy bo wtedy wiemy, że Mary „jest już w domu”. Znaczy, że zapanowała nad zmianą strefy czasowej, czuje się pewniej, odpoczęła, minęły stresy związane z nowym otoczeniem. Zaczyna jeść, znaczy jest OK. No i zaczyna się robić wesoło.

Faworytem w menu Marysi jest kau niau, czyli kleisty ryż. Najlepiej w wersji saute. Sprzedawany w woreczkach i jedzony rękami, często z potrawami rodem z Isaanu.

W Birmie, mimo że Marysia miała 2 lata, zamawialiśmy dla niej dodatkową porcję. Oczywiście nie zjadała jej od razu, ale często zanim dotaliśmy do domu. Zawsze byliśmy zaopatrzeni w foliówki, do których zgarnialiśmy resztki jedzenia. Wierzcie mi, wszystko było zjadane jeszcze przed snem. „Ciem ryziu” stało się hasłem przewodnim wyjazdu.

Teraz wygląda to podobnie, choć u 4 latki temat jest bardziej złożony. Pojawiają się uwarunkowania związane z miejscem, czasem, towarzystwem i dziwne jedzeniowe wymysły. Ale generalnie gastro faza weszła jakiś czas temu. I czasami skręca mnie, kiedy chwilę po wyjściu z knajpy słyszę:
– Mamo…
– Tylko nie mów mi, że jesteś głodna.
– Ale teraz chciałabym kau niau.
Aaaaa! I wtedy myślę, czy nie wrócić do systemu z foliówkami. Ale na ulicach Bangkoku zdobycie jedzenia nie jest problemem. Rozglądasz się w prawo, w lewo i wybierasz kolor, smak, zapach, konsystencję.

No więc pewnego wieczoru rozejrzałam się dookoła… Jest! Widzę! Uśmiechnięta Tajka pcha wózek w naszą stronę.
– To może smażonego karaluszka byś spróbowała, bo właśnie podjeżdża?
– Dobrze.
O rany pomyślałam, zobaczy to zmieni zdanie. Rozpromieniona Tajka, widząc małego falanga oblizującego się do jej robaczków, zaczęła wybierać najlepsze kąski. Karaluchów akurat nie było. Ale cała reszta została podana. Wszystko Mary smakowało, może z wyjątkiem baby frog. A do domu wróciliśmy z woreczkiem pełnym smażonych larw, które zajadała całą drogę i nie mogła zrozumieć, dlaczego nie chcemy się poczęstować.

No i niech będą te robaki. Samo zdrowie, może z wyjątkiem tłuszczu, na którym je smażą. Jedyne czego unikam to jeżdżące „parówki i mortadelki”. Na szczęście Mary też nie jest ich fanką. Ale generalnie jest ulubienicą Pań od serwowania jedzenia. Nic dziwnego, prawie je im z rąk i chętnie przyjmuje buziaczki.

Tegorocznym faworytem w menu Marysi jest zdecydowanie kau niau, czyli kleisty ryż. Najlepiej w wersji saute. Sprzedawany jest w woreczkach i jedzony rękami, często z potrawami rodem z Isaanu (som tam, laap, grilowane mięsa). Jest też świetny jako słodka przekąska z bananami i zgrilowany z liściach bananowca. My często jemy go na śniadanie niczym ryżowe mussli – z dodatkiem mleka kokosowego, jogurtu, orzechów i owoców.

Gastro weszło, więc tematów kulinarnych będzie więcej.