Stany, szalona jazda
Ano właśnie, wycieczka do Stanów była szalona, ale przede wszystkim była to jazda. I dlatego cieszyliśmy się, że nie ma z nami Marysi. Bo które dziecko zniosłoby w samochodzie kolejny dzień, kolejne godziny i kolejny komunikat nawigacji „skręć w lewo, potem 210 km prosto”. Nawet my ledwo to znieśliśmy.
Cieszyliśmy się, że jesteśmy sami także dlatego, że lubimy i cenimy ten chwile. Czasami trzeba poświęcić czas i myśli tylko sobie, zrobić rzeczy po swojemu, cieszyć się swobodą bycia starym i nieskrępowanym obecnością młodych. U dzieci podobnie – mimo popłakiwania przez telefon i oni mają potrzebę poczucia się wolnym i nieskrępowanym rodzicielskim okiem. Tak więc my wyjechaliśmy za ocean, a Marysia na obóz. Wszyscy tęskniliśmy i cieszyliśmy się jednocześnie.
Wycieczka przez Stany była szalona, ale przede wszystkim była to jazda. I dlatego cieszyliśmy się, że nie ma z nami Marysi. Które dziecko zniosłoby 4400 km w 10 dni?
Ale miało być o Stanach. No i będzie, ale nie relacja z podróży. Raczej refleksja jak było bez dziecka i jak mogłoby być z dzieckiem. Ale jeśli chcielibyście usłyszeć co i jak konkretnie odezwijcie się.
Zawsze powtarzamy, że podróżowanie z dziećmi jest cudowne, że można i że da radę. Ale też nigdy nie ukrywaliśmy, że zabranie w drogę dziecka zmienia podróż. Tym bardziej dobrze jest czasami pojechać samemu, by zrobić to tak, jak z dziećmi się nie da. Tylko uważajcie na to dziwne poczucie, a pojawi się ono w mgnieniu oka, że bez dziecka to da się wszystko, absolutnie wszystko. Na przykład przejeżdżać 500 km dziennie, przy jednoczesnym zwiedzaniu wszystkiego, co po drodze i robieniu trekkingu przez parki narodowe. Kiedy udręczeni własną zachłannością padaliśmy na łóżko natychmiast przychodziła refleksja „gdyby były Marysia zaplanowalibyśmy to rozsądniej”.
Stany to naprawdę szalona jazda. Dlaczego? Bo szalone plany zaczyna się snuć, planując amerykańską wycieczkę. Bo można poczuć się jak szaleniec, pokonując setki kilometrów, które na mapie wyglądały jak przecinek. Bo szalone myśli przychodzą do głowy, gdy patrzy się na OGROM tego wszystkiego. Bo można poczuć się szaleńczo szczęśliwie, podziwiając CUDA, którymi natura Stany obdarzyła.
Bo jest tutaj pięknie. I za każdym razem, gdy to piękno nas uderzało, myśleliśmy „szkoda, że Marysiaczek tego nie widzi”. Jak widać ciężko było się uwolnić. A co nas tak zachwyciło? Poza Las Vegas to chyba wszystko. Zion Park, do którego na dzień dobry postanowiliśmy, że musimy wrócić. Horseshoe Bend, który był jedną z piękniejszych rzeczy, jaką widziałam. Antelope Canyon za wrażenie nierzeczywistości i poczucie wejścia w wirtualny świat. Grand Canyon, do którego chcemy kiedyś zejść, by zobaczyć, jak wygląda z dołu i by przeprawić się rzeką Colorado. Oczywiście z Marysią. Dolina Śmierci, za ten przedziwny nastrój zagrożenia w obliczu rozległej pustki i księżycowej przestrzeni. Sekwoje, za pnie niczym słoniowe łapy. Zakochaliśmy się w nich. Yosemite Park za skały, wodospady (być może lepsze od balijskich) i śnieg o każdej porze roku. Że nie wspomnieć o San Francisco. A to wszystko, to zaledwie kawałek Kalifornii, Nevady i Arizony. Co kryje reszta i ile czasu potrzeba, by to wszystko zobaczyć? Przestaliśmy się dziwić, że Amerykanie nie mają potrzeby opuszczania swojego kraju.
Nasz plan był piękny, ambitny i skrojony na dwie osoby. Z bólem serca zdołaliśmy go okroić, choć jeszcze za mało. Złota zasada – jedna atrakcja dziennie. To i tak aż nadto, gdy jeździcie non stop przez 12 dni. Każda noc w innym hotelu, w innym stanie, nawet w innej strefie klimatycznej. Gwarantujemy, że już 10. dnia przestaniecie lubić swojego jakże ukochanego pierwszego dnia czerwonego Mustanga w wersji cabrio. Jeden dzień pozwala nacieszyć się miejscem, ale pół dnia tylko pozostawia niedosyt. Popełniliśmy ten błąd Zion Parku i ciągle żałujemy.
Ale można jeszcze inaczej. A na pewno trzeba, jeśli by wybrać się do Stanów z dzieckiem. W ciągu 12 dni skupić się na 2 parkach, zaplanować trekkingi, wspinaczki, spływy, szkolenia dla młodych rangersów. Atrakcji jest tu mnóstwo, trzeba tylko mieć czas. Parki są doskonale przygotowane na przyjęcie turystów w każdym wieku, o różnej kondycji i odmiennych upodobaniach spędzania czasu. Trasy są pierwszorzędnie opisane. Publiczny transport dociera w kluczowe miejsca. Są sklepy, toalety, punkty biwakowe. Rangersi dyskretnie pilnują, by spotkanie z „dzikim życiem” nie skończyło się tragedią. W końcu to Ameryka, gdzie wszystkich traktuje się trochę jak dzieci, co bywało nieco irytujące. Przy odpowiednim planowaniu można nawet kempingować. Odpowiednie przygotowanie oznacza jednak planowanie na pół roku do przodu. W Stanach niestety nie można sobie pozwolić na spontaniczność, jaka kojarzy się z podróżowaniem z namiotem. Istnieje jeszcze jedno rozwiązanie na dłuższą rodzinną włóczęgę – kamper!
I ciągle mówimy o części parków otwartej dla turystów, zaledwie małym ich ułamku. Strach myśleć, co kryje się dalej, gdybyśmy zdobyli pozwolenie, wynajęli przewodnika i ruszyli wgłąb nieznanego. I teraz sami pomyślcie, czy tak nie byłoby lepiej, zamiast pędzić szaleńczo każdego dnia w inne miejsce?
Dzięki wam dzieci, że zazwyczaj z nami podróżujecie!
Jeśli wolelibyście podróż przez Stany z precyzyjniej przemyślanym planem niż nasz się okazał, możecie skorzystać z oferty zorganizowanej wycieczki np. przez biuro Itaka.
Komentarze