A co poza pedałowaniem? Całkiem zwyczajnie — jedliśmy, piliśmy, spaliśmy. No i relaksowaliśmy się, każdy na swój ulubiony sposób — jedni skacząc na trampolinie, inni popijając whisky. Na wiele więcej czasu nie mieliśmy.

Spanie 

Zdecydowanie namiot. Bo w Danii tanio nie jest. Bo lubimy. Bo jest to stały element naszych rowerowych wycieczek. Tak więc dom nic nas nie kosztował i woziliśmy go ze sobą, jednak jego rozbicie już owszem. W Danii nie można rozbijać się na dziko, grożą za to mandaty. W Szkocji czy na Islandii często kempingi dyktowały nam kierunek lub tempo jazdy, ale jak się nie udało dojechać strachu nie było — rozbijaliśmy się wśród owiec, a myliśmy tylko zęby.

Na Bornholmie kempingów jest mnóstwo i zawsze jakiś jest w zasięgu. Najczęściej korzystaliśmy z sieciowych pól Family Camping. Jak się domyślacie, są to idealne miejsca dla rodzin. Właściwie z powodu Marysi tam się zatrzymywaliśmy. Place zabaw dla dzieci w różnym wieku, olbrzymie trampoliny (szaleństwo!), pola do minigolfa, stoły do pingponga, mini samochodziki, miasteczka dla dzieci, no i mnóstwo potencjalnych znajomych. Dorośli też nie mają na co narzekać — kuchnia, jadalnia, łazienki, pralnia, sklepik. Wszystko dobrze zorganizowane, świetnie wyposażone, skandynawski szyk. Zazwyczaj kempingi tej sieci są też pięknie usytuowane — pod klifami, przy wybrzeżu, nad wydmami. Brakuje tu tylko prywatności i kameralności. To duże pola, w najpopularniejszych miejscach, jak np. Dueodde, wręcz zatłoczone. Koszt zamieszkania na nich też nie jest najniższy. Noc dla 3-osobowej rodziny z namiotem to około 150 zł (ciepła woda pod prysznicem jest dodatkowo płatna). Przy wizycie na pierwszym polu tej sieci należy wykupić kartę członkowską, a to dodatkowy koszt ok 70 zł.

Tańsze są kempingi prowadzone przez gospodarzy przy ich domach lub przy małych hotelikach.

Tańsze są kempingi prowadzone przez gospodarzy przy ich domach lub przy małych hotelikach. Są mniejsze, spokojniejsze, bardziej kameralne. Miejsce do spania niczym się nie różni, to ciągle kawałek trawy, ale cała reszta owszem — brak tu placów zabaw, bywa, że nie ma kuchni, a na naszym „Secret Place” nie było nawet prysznica. Bynajmniej w niczym nam to nie przeszkadzało. Korzystaliśmy z kuchni i kibelka w domku, który zimą staje się knajpą dla narciarzy. Obok stały ratrak i wyciąg orczykowy. A dzieciom wystarczy górka i drzewo, by się doskonale bawić. Koszt pobytu tutaj to 75 zł dla całej rodziny.

Rozmieszczenie kempingów, na których spaliśmy, znajdziecie na naszej mapie podróży.

Przenośny dom

W tym temacie niewiele się zmieniło. Jesteśmy wierni naszemu ukochanemu namiotowi Jack Wolfskin Starlight. Lekki, mały, łatwy do rozstawienia. Dwójeczka, ale dla naszej trójki wystarczający. Noce nie były tak ciepłe, byśmy mogli spać pod samą moskitierą i obserwować nocne niebo, a ten namiot daje taką cudowna możliwość.

Jesteśmy wierni naszemu ukochanemu namiotowi Jack Wolfskin Starlight.

Ważną zmianą w wyposażeniu naszej sypialni są nowe karimaty. Zamiast starych samopompujących się zakupiliśmy dmuchane, cieniutki i leciutkie cudeńka – Camp Essential light mat. Ich największa zaleta — zestaw dla całej rodziny waży i mierzy tyle, co jedna wcześniejsza karimata. A poza tym są równie wygodne i skuteczne w izolowaniu przed chłodem. Trzeba tylko trochę więcej za nie zapłacić – 200 zł za sztukę. Jest to jednak inwestycja w przyszłe wyjazdy.

Jedzenie

No jasne, że kuchnię też woziliśmy ze sobą. Ciągle tą samą, z wysłużonym zestawem garów (choć te po usmażeniu jajecznicy na 6 osób trzeba będzie wymienić). Jedzenie również przywieźliśmy ze sobą. Oprócz mnóstwa batoników, równie wiele liofilizatów. Tak, ohyda. Po trzech dniach jedzenia dwa razy dziennie posiłków z paczki żołądki się buntują. Ale nie z LYO FOOD. Odkryliśmy ich w ubiegłym roku i przepadliśmy. Liofilizaty, które smakują. Jedyne takie. Ale nie tylko nimi żyliśmy. Na Bornholmie była odskocznia w postaci wędzarni ryb. Dla nich umarliśmy. No i frytki też mają dobre — tłuste, grube, krojone z całych ziemniaków.Pojawiło się też nowe wyposażenie naszej kempingowej kuchni. Rewolucyjne! To podróżny ekspres do kawy. Dokładnie tak. Wreszcie możemy uraczyć się pyszna kawą o każdej porze dnia. Wacaco Minipresso. Urządzenie jest małe, poręczne i lekkie. Jego obsługa jest bajecznie prosta. Jednorazowo robi jedno espresso. Z pianką! To małe cudo na pewno będzie nam już zawsze towarzyszyło, w każdej podróży. Jeśli również jesteście smakoszami kawy, sprawdźcie je koniecznie.

Pakowanie

A wszystko to — dom, kuchnia, zapasy jedzenia, rzeczy osobiste, foczka i misio, oraz oczywiście nasze biuro — zapakowaliśmy w osiem rowerowych sakw. Dopóki nie zaczęliśmy pakowania sami nie wierzyliśmy, że to się uda. Wszystko weszło z zapasem. Dwie sakwy to kuchnia z jedzeniem. Kolejne dwie to namiot, śpiwory i cały kempingowy dom. Jedna to sprzęty i gadżety na przeróżne okazje. Trzy pozostałe to rzeczy osobiste, w tym zajmujący najwięcej miejsca zestaw ubrań na niepogodę — grube buty, polary, spodnie i kurty przeciwdeszczowe. Szczęśliwie ta sakwa nie została nawet otwarta.

Plan wycieczki

Plan jak zwykle był z grubsza naszkicowany. Kierunek znaliśmy. Do końca nie wiedzieliśmy, czy wyruszymy na północ wybrzeżem przez podobno urocze Svaneke, czy od razu skręcimy w głąb wyspy. Trochę spontanicznie wybraliśmy drugi scenariusz. Ostatecznym celem każdego etapu był konkretny kemping, ale w zanadrzu zawsze mieliśmy miejsca na wypadek wcześniejszego lub późniejszego zakończenia pedałowania. Kierowaliśmy się mapami Googla (zwłaszcza do wyszukiwania kempingów i atrakcji po drodze) oraz mapami Locus (do analizy terenu). Na promie kupiliśmy mały przewodnik o Bornholmie, bardziej dla zabicia czasu, ale okazał się całkiem przydatny. Bez niego nie znaleźlibyśmy winiarni. Oczywiście przed wyjazdem było też trochę czytania, przeglądania i wyszukiwania ciekawostek.

Być może, zwłaszcza na pierwszej rowerowej wycieczce dziecka, warto było zrobić dzień lub dwa przerwy w pedałowaniu i pieszo ogarnąć lokalne atrakcje, tym samym urozmaicając nieco całą wycieczkę. Sandvig i Duedodde byłyby na to dobrymi miejscami. Warto też popracować nad trasą 4. dnia, by nie była tak nudna i ciągle po prostej. Takie wskazówki do udoskonalenia naszego scenariusza, gdyby ktoś chciał się na nim oprzeć.

Nam wyszła wyprawa bardzo rowerowa, gdzie pedałowanie podporządkowało sobie wszystko. Było to pięć owocnych i ciekawych dni. Przekonaliśmy się, że Marysia może. I co ważniejsze ona sama się przekonała. Trochę cieszyła się, że to już koniec, ale zaznaczyła, że samych nas następnym razem nie puści :).