Tak więc zdobyliśmy wulkan Ijen. Bez przewodnika, bez jeepa, bez agencji turystycznej. Bez pośpiechu, bez spinki, spokojnie czekając na odpowiedni moment. Czekając przez trzy dni, żyjąc na jawajskiej wsi, włócząc się wśród pól ryżowych, jedząc u sąsiadów, wstając z kurami i bratając się z lokalnymi mieszkańcami. W tej wycieczce Ijen był tylko elementem większej historii.

By dostać się z Bali na Jawę należy dotrzeć do portowego Gillimanuk. Skorzystaliśmy z  usług zaprzyjaźnionej taksówki, w którą spakowaliśmy dwie rodziny. Wyszło niemal tyle, co lokalny bus dla nas wszystkich, z uwzględnieniem „podatku” za białą twarz. Za to szybciej i wygodniej. Następnie należy wsiąść na prom płynący na Jawę, co jest wyjątkowo łatwym etapem podróży. Bilet kupujemy w kasie (7500 rp/dorosły i 4000 rp/dziecko) i po godzinie jesteśmy na Jawie, w portowej dzielnicy sporego miasta Banyuwangi (Baniułani). Tu trzeba przedrzeć się jak najszybciej przez ekipę „poławiaczy” turystów i złapać lokalny żółty busik zwany bemo, Dostanie się do centrum miasta to 15 minut i koszt 5000 rp. Stąd już jak kto woli. My wybraliśmy wersję przygodową z wiatrem we włosach…

Po zmroku życie zamierało. My również przeszliśmy
w wiejski tryb życia — zasypialiśmy o 21.00
i wstawaliśmy z kurami.

Zlokalizowaliśmy chyba jedyną wypożyczalnię skuterów w mieście. Znajduje się ona dokładnie na przeciwko dworca Blanbangan, który w ogóle nie wygląda jak dworzec, raczej jak zapomniany bazar. Dobiliśmy targu (65000 rp/doba) i z radością opuściliśmy miasto, kierując się w stronę Ijen. Chcieliśmy dojechać jak najbliżej wulkanu i znaleźć nocleg w miłej zapomnianej wiosce. Zatrzymaliśmy się w okolicy miasteczka Licin i posiliwszy się pyszną zupą Bakso zrobiliśmy plan — zostajemy. No i powiem Wam, gdyby nie wujek Google, ciężko byłoby znaleźć naszą noclegownię. Poprowadził nas przez kilka mniejszych wsi, między polami ryżowymi, drogą kamienistą, potem błotnistą, ostro pod górkę (biedne mamy znowu musiały podchodzić) i kiedy już zaczęliśmy się martwić ujrzeliśmy — jedna prosta droga, domy w równym rzędzie, kury biegają, dzieciaki wariują, mieszkańcy stoją przed bramami. Akurat załapaliśmy się na lekcję aerobiku na czyimś podwórku, ale widok naszej dwurodzinnej eskapady wywołał poruszenie. Wszyscy stracili zainteresowanie aerobikiem i ruszyli przyjrzeć się nam z bliska. A kury za nimi. A dzieci na przedzie. Ktoś wskazał nam miejsce, którego szukaliśmy — Guest House u Ediego. I tutaj zostaliśmy.

Choć Ediego spotkaliśmy może dwa razy, poczuliśmy się tutaj, jak u dawno nie odwiedzanej cioci. Warunki skromne, ale doświadczenie wyborne. Przy pokoju biegały kury (ileż one robią hałasu z rana!), a przed wejściem siadał udomowiony tukan. Śniadanie podawali nam królewskie — lokalne, z toną ryżu, tofu, zupą i warzywami. Gdy wieczorem zachciało nam się jeść, podchodziliśmy do sklepiku obok, wskazywaliśmy na woka i puste brzuchy, i za kilka minut byliśmy zapraszani do salonu właścicielki sklepu na pożywną kolację. Dzieci zazwyczaj wolały zupę, więc objeżdżaliśmy okoliczne wioski w poszukiwaniu obwoźnego sprzedawcy Bakso. Po dniu cała wieś wiedziała, że jesteśmy z kraju o nazwie Polandia. Gdy tylko wracaliśmy z wycieczek dzieciaki zbierały się pod guest housem. Mary szybko odkryła u sąsiadów kotkę z małymi, więc była tam częstszym gościem niż w domu. Wieczorami zaś robiliśmy spacery po podmokłych polach ryżowych. Czasami wsiadaliśmy na skutery, by pojechać jeszcze dalej, byle mniejszą i bardziej górzystą drogą. Ciężkie chmury nad ryżowymi polami czasami odsłaniały rąbek wulkanu. A ludzie wszędzie byli cudowni. Staruszki podchodziły, by przywitać się i podać rękę, sklepikarki zachwycały się dzieciakami i pozowały do zdjęć, dzieci przybiegały pochwalić się swoim angielskim. A kiedy znaleźliśmy warunga ze stolikami ukrytymi wśród rosnącego ryżu, przy których w dodatku można się było wyłożyć, zamawialiśmy, zamawialiśmy i zamawialiśmy…

Zaś po zmroku życie zamierało. My również przeszliśmy w wiejski tryb życia — zasypialiśmy o 21.00 i wstawaliśmy z kurami. Po dwóch dniach przestaliśmy już patrzeć na zegarki. Budził nas deszcz i wizja siarkowych dymów na Ijen. I tak z wycieczki, która zazwyczaj zajmuje jeden dzień lub nawet tylko noc, my wróciliśmy po czterech dniach. Pełni pozytywnych wrażeń i z poczuciem świetnie spędzonego czasu. Jeśli macie czas, zostańcie w okolicach Ijen na dłużej.