Uwaga, ucinamy spekulacje, jakoby Kolombo było miejscem, którego za wszelką cenę należy unikać. Przerażającym miastem, wcieleniem samego zła, brudu, chaosu, ociekającym potem i ziejącym spalinami. Toż to przyjazne ludziom kameralne miasteczko!

No jasne, nie ma większego miasta na Sri Lance. Ale tutaj wszystko ma inną skalę, więc ze stolicą jest podobnie. Jak na stołeczne klimaty przystało, jest sporo biurowych i mieszkalnych drapaczy chmur, tworzących charakterystyczny skyline miasta. Jest niczego sobie, może nawet okazalszy niż warszawski. W każdym razie, po dwóch miesiącach mieszkania wśród plażowych domków, robi wrażenie wielkomiejskości. Pięknie go widać znad Galle Face Green — promenady, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża w centralnej części miasta. Kiedy jednak odwrócić głowę od morza, widać pnące się w niebo dźwigi. Jak każde rozwijające się miasto Kolombo jest wielkim placem budowy. Chętnie zjawimy się tutaj za kilka lat, by zobaczyć, jak się zmieniło.

Do promenady prowadzą wszystkie drogi w mieście. To miejsce spotkań, wieczornych spacerów, zabaw z dziećmi. Można tu puszczać latawce, kąpać się w morzu i solidnie podjeść.

Wróćmy jednak na promenadę. Prowadzą do niej chyba wszystkie drogi w mieście. To miejsce spotkań, wieczornych spacerów, weekendowych zabaw z dziećmi. Można tu puszczać latawce, kąpać się w morzu i rozmawiać z mieszkańcami, którzy chętnie zagadują i dopytują, jak to się stało, że nie ominęliśmy Kolombo. Można też tutaj solidnie podjeść i to smakołyków, których nie spotkaliśmy nigdzie indziej. O zmroku promenada zapełnia się straganami i wózkami z jedzeniem — świeżo prażone chipsy, chlebki z krewetkami, mule w cieście, roti na tysiąc sposobów. Można też zjeść solidną kolację, wygodnie zasiadając na plastikowych stołkach, ale uwaga na naciągaczy. Zawsze pytajcie o cenę dania, zwłaszcza napoju, zwłaszcza napoju alkoholowego. Jakoś tak się działo, że każdy odchodzący od stolika biały człowiek najpierw robił wielkie oczy, potem zamaszyście gestykulował nad swoim rachunkiem. Nas to nie ominęło. Nie zmienia to faktu, że w Kolombo najedliśmy się jak nigdzie indziej i to za zaskakująco niską cenę. Nigdzie też nie pozowaliśmy do tylu zdjęć, ani nie mieliśmy tylu okazji podyskutować na temat polsko-lankijskiej sytuacji gospodarczej.

Promenada zaprowadziła nas do słynnego Fortu, który jednak nie robił specjalnego wrażenia. Szerokie ulice, kolonialne budynki przejęte przez urzędy państwowe. Dzielnica sprawia wrażenie opustoszałej i wyjętej z innego świata. Bo też takim miejscem jest — zabytkiem kolonialnych czasów.

Z drugiej strony Fortu wychodzimy na dzielnicę Fettah i znowu znajdujemy się w innym świecie. Kontrasty to coś, co uwielbiamy w dużych miastach. W rozwijających się krajach są one szczególnie widoczne i zaskakujące. Fettah to inni ludzie, inna zabudowa, inne tempo życia, inne zapachy, kolory i smaki. Tutaj rzeczywiście jest tłoczno, hałaśliwie i gorąco. To dzielnica to wielki bazar, a bazarowych klimatów Azji chyba nie musimy opisywać. Ale Fettah to także skupisko świątyń, zwłaszcza hinduistycznych, zwanych Kovil. Ich charakterystyczne dekoracyjne bramy widać co rusz. Są tutaj obie świątynie Kathiresan, najstarsza świątynia Sri Kailawasanathar i wielka Sri Shiva Subramaniam Swami. Zazwyczaj jednak ich wnętrza są mniej imponujące niż zachwycające wejście. Często też są zamknięte. Trzeba odszukać świątynnego opiekuna, który otworzy, oprowadzi i wskaże drogę do „donation box”. 

Po wizycie w Fettah przydaje się odpoczynek. Polecamy wsiąść w tuk tuka i podjechać w okolice jeziora Beira. Tutaj znajduje się kilka świątyń buddyjskich, które zawsze są otwarte i pozwalają na chwilę wytchnienia w chłodzie i błogim spokoju. Warto zajrzeć do świątyni Gangaramaya, obok jest Seema Malaka. Nieco dalej na południe znajduje się park Viharamahadevi i Muzeum Narodowe. Podobno okazałe, ale my jesteśmy mało muzealni. Wybraliśmy włóczenie się po zakazanych uliczkach miasta i jak to my, zamiast do muzeum dotarliśmy do miejskich slumsów nad wodami jeziora Beira. Spodziewaliśmy się  skwerków i zielonej trawki na piknik, ale zdaje się byliśmy po „złej” stronie jeziora.  

Kluczem do fajnego spędzenia czasu w Kolombo jest dobra lokalizacja.

Znaleźliśmy miejsce idealne — duży pokój w okolicy jeziora Beira, skąd wszędzie mogliśmy dotrzeć piechotą, pod oknami mieliśmy lokalne jadłodajnie, owocowy bazar i względną ciszę. Szczęśliwie się złożyło, że znaleźliśmy to miejsce jeszcze przed przyjazdem do miasta. Jak się okazało, szybkie znalezienie czegoś na miejscu nie byłoby łatwe, bo wcale nie jest tak, że hotele i hostele rzucają się w oczy na każdym rogu. Łatwo dotrzeć tylko do tych najdroższych. Ale Kolombo to jak najbardziej miasto dla wszystkich i jak najbardziej warte chociażby wieczornego spaceru przed wyruszeniem na plaże.