Plaża nieplażowa i my sami jesteśmy nieplażowi. Chodzenie na plażę w celu leżenia plackiem, moczenie stóp w falach i przypalania skóry na bekonik, to zjawiska dla nas obce. Prawdę mówiąc, nawet budowanie zamków z piasku średnio nam wychodzi. Dlatego cieszymy się bardzo, że trafiła nam się tak nieplażowa plaża. Plaża w Dodanduwa.

Plaża to piękna. Bardzo szeroka, a właściwie najszersza, jaką widzieliśmy na południowym wybrzeżu wyspy. Do tego bardzo długa. Można nią dojść do oddalonej 5 km Hikkaduy i jeszcze dalej. W większości przypadków piaszczyste plaże są raczej wąskie i rozciągające się wzdłuż małych zatoczek, zamkniętych skałami, portami lub prywatnymi plażami. W Dodanduwa rządzi przestrzeń. Przestrzeń i święty spokój.

Fale są cudowne. Silne i wielkie. Zabawa z nimi przednia, ale tylko na brzegu. Dzieci nie można spuszczać z oka.

Po pierwsze, pusto tutaj. Ludzie nie leżą jeden obok drugiego. W ciągu dnia, kiedy słońce w zenicie, w ogóle mało kto tu leży.  By zagadnąć o godzinę trzeba przebiec ze 100 metrów, może na kogoś się wpadnie. My też rzadko tu bywamy o tej porze dnia. Szybciej spotkać można warana lub iguanę, przechadzających się po rozgrzanym piachu.

Po drugie, leżaków z parasolkami jak na lekarstwo. Jakieś hotele mają kilka dla swoich gości. Czasami można z nich skorzystać, jeśli kupi się coś w barze. Z tej opcji chętnie korzystamy.

Po trzecie, nie ma plażowych barów, serwujących kolorowe drinki z parasolkami. Bo też kto by je tutaj pijał. Ale jednocześnie nie ma dobrych knajp z jedzeniem i nad tym akurat ubolewamy.

Po czwarte, po zachodzie słońca ciemności pochłaniają tutejszą plażę. Nie rozbłyskują tysiące migoczących światełek, tli się tylko delikatne światło kilku hotelowych knajpek, a przy brzegu migoczą latarki zbłąkanych spacerowiczów. Za to w oddali widać tysiące kolorowych świateł Hikkaduwy i cieszymy się, że tam nas nie ma.

To jednak nie znaczy, że nic się na naszej plaży nie dzieje. Wręcz przeciwnie! Plaża w Dodanduwa to jak miejski rynek. Tutaj schodzą się ludzie, kiedy chcą się spotkać i poplotkować. Tutaj młode pary romansują, chowając się pod parasolami. Tutaj mamy przyprowadzają dzieciaki, niczym na plac zabaw. Tutaj wychodzi się z psem na spacer. Tutaj chłopaki spotykają się, by pograć w nogę, rugby czy krykieta. Tutaj obwoźni sprzedawcy szukają klientów, a kobiety z przyplażowych domów wystawiają na sprzedaż owoce prosto z ogródka. Z pobliskiego portu kutry wyruszają na wieczorne połowy, a rybacy wciągają na brzeg łodzie i sieci. Oj dzieje się tutaj, dzieje. Ale wszystko to zaczyna się dziać po 16.00, kiedy przygasające słońce daje wreszcie żyć i koloruje na złoto całą okolicę.

My też zjawiamy się tutaj dopiero o tej porze. Nasz ocieniony i przewiewny dom pozwala zapomnieć o upale, i wcześniej wychodzić się nie chce. A kiedy już wyjdziemy… oj używamy sobie na falach! Nie bez powodu południe Sri Lanki to mekka surferów. Fale są cudowne. Silne i wielkie. Zabawa z nimi przednia, ale tylko na brzegu. Dzieci nie można spuszczać z oka, bo wystarczy chwila, by zniknęły na dnie. Umęczeni skakaniem przechodzimy do nauki. Nawet nie sądziłam, że plaża tak świetnie się do tego nadaje. Wymyślamy zadania i staramy się zdążyć z rozwiązaniem, zanim fala nie zmyje cyferek. Jak nie zdążymy, to powtórka! Po „szkole” kupujemy kokosa i idziemy do ulubionej (i praktycznie jedynej) plażowej knajpki. Tharma już na Marysię czeka. Dziewczyny poznały się pierwszego dnia i jak zwykle znajdują tysiąc pomysłów na zabawę, choć nie odzywają się do siebie słowem. A kiedy słońce zajdzie idziemy do portu po świeże ryby i wracamy do domu pichcić kolację.