Dubaj jest od polskiej rzeczywistości tak samo odległy, jak Katmandu. Tylko w przeciwnym kierunku. Warto go zobaczyć, choć nie działa zbyt poruszająco na emocje. Dlatego też zamieszkaliśmy w Katmandu.

Sądziliśmy, że chociaż widok z Burj Kalifa nas poruszy. Ten najwyższy budynek świata pnie się w górę niemal na kilometr. Jednak sama myśl o tym robi większe wrażenie, niż wjazd najszybszą windą świata i rzut okiem z najwyższego na świecie tarasu widokowego. Marysia bardziej zainteresowała się sklepem z pamiątkami.

Jednak to, czego nam brakowało, to arabskich klimatów. W Dubaju nie czuliśmy niczego ze wschodniej energii i żywiołowości.

Sądziliśmy, że wrażenie zrobią super centra handlowe. Ale czy coś jeszcze w tym temacie można wymyślić? Są większe, droższe i proporcjonalnie do tego męczące. Dubai Mall może poszczycić się największym  na świecie akwarium, jakie zainstalowano w centrum handlowym. Żeby Marysia mogła przykleić nos do szyby, chcieli dodatkowej kasy. W ramach protestu w obronie płaszczek, postanowiliśmy tego nie robić. Niemal wszystkie miały obgryzione ogony! Nic dziwnego, zagęszczenie ryb na metrze kwadratowym, a tym samym umęczenie tych biednych stworzeń, też było największe na świecie. Wieczorami można tu obejrzeć największy na świecie pokaz „dźwięk i światło” przy wtórze fontann. Też nie polecamy — trwa chwilę, a widać tylko las rąk z telefonami. Większe wrażenie zrobił na nas podobny pokaz w Kuala Lumpur pod Petronas Towers. Mall of Emirates może się poszczycić największym na świecie sztucznym stokiem narciarskim. Tego tylko Marcin nie mógł sobie podarować, no i cóż… idealne dla uczących się lub przechodzących rekonwalescencję.

Po tych doświadczeniach część atrakcji oglądaliśmy z daleka. Np. hotel Burj Al Arab. Może gdyby nie te odległości, podeszlibyśmy bliżej, jednak poddaliśmy się. Tam na prawdę nie da się chodzić! Nie ma dokąd, ani którędy. Wszystko jest oddalone o długie kilometry „niczego” lub przedzielone kłębowiskiem autostrad nie do przejścia. Trzeba dojeżdżać, podjeżdżać lub przejeżdżać. Własne nogi na niewiele się zdają.  Radzimy więc w Dubaju wynająć samochód. Pozwoli swobodnie przemieścić się po rozsypanych dzielnicach miasta, oddalić się i spojrzeć z dystansu, przybliżyć się do pustyni. Jest to też jedyne miasto, gdzie przeszło nam przez głowę, aby przejechać się turystycznym piętrowym autobusem (zniechęcająca była cena).

Mimo wszystko jest kilka pozytywnych aspektów Dubaju. Po pierwsze, ceny. Jak w Polsce, powiedzmy w Warszawie. Po drugie, zapachy. To kraj pięknych zapachów. Miejsca i ludzie pachną niezwykle przyjemnie, aż chce się wąchać. Po trzecie, jedzenie. Zjedliśmy pyszną kolacją etiopską oraz pyszny set jedzenia lewantyńskiego. Po czwarte, można wychodzić z domu nie zamykając za sobą drzwi.

Jednak to, czego nam najbardziej brakowało, to arabskich klimatów. Nawet w Starym Dubaju nie czuliśmy niczego ze wschodniej energii i żywiołowości. Jakby wszystko przysypał luksusowy piach pustyni…