Znowu maraton. Trzeci dzień w podróży. Zostało jeszcze 8 godzin na łodzi z El Nido do Coron, by dotrzeć do ostatniego etapu naszej filipińskiej wycieczki. Na wyspę bez plaż.

Dzień zaczął się nieszczęściem Marysi. Przed wejściem na łódź przetrzepywano bagaże w poszukiwaniu niedozwolonych skarbów. Były nimi m.in. muszle. Nawet najmniejsze, maciutkie, połamane i ubrudzone. Takie, w których tylko dzieci mogłyby dostrzec coś ciekawego. Zostały skonfiskowane. Strażników nie wzruszyły łzy Marysi. A to nie koniec przygód. Nie zdążyliśmy wypłynąć z portu, kiedy łódź się zepsuła. Już myśleliśmy, że jednak El Nido chce nam dać drugą szansę, ale po godzinie walki maszyna ruszyła. Potem było już tylko 8 godzin na morzu. Na drewnianej ławeczce. Smagani słońcem i wiatrem. Po tym doświadczeniu Marysia uznała, że musimy kiedyś zamieszkać na łodzi. Pomysł na kolejne wakacje?

Jest Coron i jest Coron. Jest Coron miasto i jest Coron wyspa. Jadąc do Coron, nie jedziecie na Coron.

No i dotarliśmy. Zacznę od kwestii istotnej. Jest Coron i jest Coron. Jest Coron miasto i jest Coron wyspa. Jadąc do Coron, nie jedziecie na Coron. Bowiem wyspa Coron do zamieszkania się nie nadaje. Jest piękna, ale w 90% pokrywają ją skały. Zapewne pojedziecie do miasta Coron, które tak się składa, mieści się na wyspie Busuanga. I tutaj zostaniecie, na piękną wyspę Coron zerkając przez morze.

Kolejna istotna rzecz. W mieście Coron nie ma plaż. Jest ich nie wiele na całej wyspie. Jaki z tego wniosek? Ciężko tu zamieszkać w bungalowach podmywanych przez fale, by przed śniadaniem wskoczyć do turkusowej wody. Jak się domyślacie, nasze „rajskie” plany o domku na plaży spaliły na panewce. Są rozwiązania dla mocno chcących — gdzieś na przeciwnych krańcach Busuangi lub na okolicznych wyspach, odwiedzanych podczas island hoppingu. My postanowiliśmy zatrzymać się w mieście Coron, choć daleko stąd do raju.

Miasto jak miasto — małe, tłoczne, hałaśliwe i nieco brudne. Ale COŚ w sobie ma. Może to właśnie ten tłok, gwar i specyficzny zapaszek, odmierzone w odpowiednich proporcjach? To COŚ zawsze trudno określić. To COŚ wcale nie musi być piękne, jak z obrazka. Raczej musi mieć charakterek. Znaleźliśmy tutaj miejsce dla siebie. W mało romantycznym hotelu Sea Dive, położonym w ruchliwym centrum, do którego droga prowadziła przez slumsy i kanały. Już ona nas zauroczyła. Zamiast domku na plaży był hotel  na palach, ale też podmywany przez fale. Słońce dawno zaszło, panowała ciemność, ale kiedy zobaczyliśmy pokój byliśmy pewni, że zostajemy. Znacie to uczucie? Poranek utwierdził nas w tym wyborze — obudziło nas słońce wpadające przez dwa olbrzymie okna, a gdy oderwaliśmy głowy od poduszki zobaczyliśmy morze i wyspę Coron. Marysia wybiegła na olbrzymi taras, wytoczyła zabawki i stwierdziła, że tu poczeka na śniadanie.

Co robić w Coron? Po pierwsze wypożyczyć skuter, co zrobiliśmy zaraz po śniadaniu. Kilka kilometrów za miastem znajdują się dwie dzikie plaże. Dzikie, ale płatne. Płatne, ale brudne. Są maleńkie, zazwyczaj opustoszałe, z zamuloną wodą. Niemniej można się na nich wyłożyć na jakiś czas. Są gorące źródła, ale komu w ten upał chcę się do nich wskakiwać. Po drodze jest wiele uroczych wiosek i po prostu piękne widoki. Sama „droga” jest dosyć karkołomna — kamienista, śliska, z ostrymi podjazdami. Przejażdżce w trójkę, z Marysią pośrodku, towarzyszył dreszczyk emocji.

Co więcej robić w Coron? Pokręcić się po miasteczku, odwiedzić lokalny market pełen świeżych ryb i owoców, wspiąć się na Tapyas Hill o zachodzie słońca. Ponadto należy tutaj jeść. O tak, to jedno z nielicznych miejsc na Filipinach, gdzie o jedzeniu myśleliśmy z przyjemnością. A w związku  tym poświęcaliśy temu zagadnieniu sporo czasu. No i rzecz najważniejsza do robienia w Coron — planowanie island hoppingu. Temu też poświęciliśmy trochę czasu, by wreszcie, choćby podczas krótkiej wycieczki zobaczyć te rajskie plaże.